środa, 27 kwietnia 2011

Chłopcy z Nibylandii nagrywają swój 8 album.


Czytając ostatnio recenzję zauważam tendencję recenzentów do narzekania na zespoły, które grają swoje, a nie idą z duchem czasu i nie nagrywają przełomowych płyt. Jest to niezmiernie irytujące i można chyba to porównać tylko do absurdalnej sytuacji, w której klient jakiegoś spożywczaka reklamuje kupione przez siebie jabłko bo ono smakuje jak jabłko, a nie jak arbuz. Przytoczę w tym miejscu choćby ostatnią płytę R.E.M., która w większości recenzji była co najwyżej poprawna, gdzie każdy wytykał, który kawałek mógł się znaleźć na której rewelacyjnej płycie z przeszłości i na koniec największa obelga! R.E.M. brzmi jak R.E.M.!!!
Więc proszę się przygotować bo Beastie Boys brzmią jak Beastie Boys i są chyba jednymi z nielicznych constans muzyki. Wiecznie młodzi, wiecznie wygłupiający się i wiecznie robiący porządną muzykę spod swojego hip hopowego znaku.

Ta płyta, a raczej jej pierwsza wersja miała być wydana już w 2009 roku, jednak z powodu choroby Adama "MCA" Yaucha została odłożona. Tak nastał rok 2011, a na płycie pojawiło się parę nowych kawałków, właśnie stąd nazwa "Hot Sauce Committee Part Two".

Album rozpoczyna "Make Some Noise", które brzmi klasycznie Beastie Boysowo i zapowiada świetną zabawę dźwiękami. Następny w kolejności jest "Nonstop Disco Powerpack", który jest troszkę przegadany co pięknie przedstawia linijka "the Beasties are re-examining hip hop what it was, what it is, what it can be”, muzycy jednak ewidentnie skupiają się na tym co było.
Powiew świeżość wnosi, razem z delikatnym pakietem muzyczno-estetycznym, raper NAS w "Too Many Rappers".
Fajnie, że mimo tego, że Beastie Boys się nie zmieniają nie boją się nowinek i tak od czasu do czasu przeplatają się w tle elementy dub'stepowe. Ich muzyka przypomina wielki gar, do którego wrzuca się składniki, które akurat są pod ręką. Zawsze wyjdzie coś ciekawego, lekkostrawnego. "Long Burn The Fire" jest naprawdę monotonne i ciężkostrawne jak jedzenie z Taco Bell, które przewija się w warstwie lirycznej.
Tak jak dawniej potrafią łączyć funk i rap w coś wydającego się nieomalże nierozrywalnego jak w "Funky Donkey".
Płyta naprawdę szybko przemija, jest to kwestia stosunkowo krótkich utworów ale także takich kawałków jak "Lee Majors Come Again", który galopuje razem z przesterowanymi gitarami naprawdę szybko nie dając złapać oddechu (paradoksalnie jest to jeden z tych dłuższych utworów). Później chwilę odpoczywamy przy instrumentalnym "Multilateral Nuclear Disarmament" i ponownie wracamy do zabawy w "Crazy Ass Shit" gdzie w refrenie rapuje mała dziewczynka. Następnie... jeszcze tylko outro i koniec? Co? Już koniec?

Jak powtarzałem i powtarzać będę: nie jestem fanem hip hopu ale po "Hot Sauce Committee Part Two" sięgnę jeszcze nie raz, jest tam tyle zabawy i swoistego groove'u(sic!), że ja to kupuje!

Ps. Dodatkowo chłopaki z Beastie Boys są tacy fajni, że udostępnili album w sieci przed premierą i wydają równolegle drugi 'czysty' album dla dzieciaków, żeby się brzydkich słów nam nie uczyły!

Hot Sauce Committee Part Two by Beastie Boys

wtorek, 26 kwietnia 2011

Dr. House śpiewa i gra blues'a.


Hugh Laurie nie dość, że genialnie gra w serialu M.D. House to okazuje się dodatkowo iż potrafi swój głos wykorzystać w muzyce, mało, potrafi grać na gitarze, pianinie i jeszcze do tego niesamowicie czuje bluesowy klimat południa Stanów Zjednoczonych, choć na pewno pomógł mu w tym trochę Joe Henry (który odpowiedzialny był między innymi za albumy Salomona Burke) jako producent. Laurie stawia tą płytą naprawdę ładny pomnik bluesowej tradycji i zapewne przy okazji przyczyni się do wzrostu zainteresowania tą muzyką. Mając w tej chwili tak wielki potencjał marketingowy, mógłby nawet z powodzeniem sprzedawać koszulki FC Barcelony na stadionie Realu Madryt. Sam zdaje sobie z tego sprawę, żartując, że specjalnie opóźnił premierę płyty (9 maj 2011) z powodu ślubu księcia Williama, któremu mógłby ukraść w ten sposób tytuł wydarzenia tygodnia.
Wielu aktorów i aktorek chwytało się już za niespełnione marzenia o karierze w przemyśle muzycznym, zazwyczaj jednak efekt był... powiedzmy średni. Trzeba jednak jasno powiedzieć, że Laurie nie wydał płyty na siłę. Wydał bardzo dobra płyta!

Na sam początek wzięty został klasyk "St. James Infirmary", w który powolne pianino wprowadza nas w płytę w swoistym intro gdzie jeszcze przed początkiem utworu zamienia się ono w crescendo, po czym płyną pierwsze dźwięki utworu w stylu Louisa Armstronga.
Rewelacyjny jest, uważany za pierwszy jazzowy utwór, "Buddy Bolden’s Blues", w którym Laurie śpiewa, za chwile mówi wcielając się w postacie piosenki: sędziego, Frankiego i Buddiego Boldena nadając całej opowieści wyrazistości i dramatyzmu.
"Swanee River" najszybszy utwór na płycie w pewnym momencie po prostu zaczyna nas kołysać i zachęca do przyklaskiwania razem z muzykami. Laurie przerabia też "na swoje" piosenkę, którą uważa się za kompozycję czarnoskórych amerykańskich niewolników, która pod koniec zamienia się w gospel.
Świetny też jest wybór gości na płycie, Irmy Thomas w "John Henry", Toma Jonesa (który ostatnią płytą "Praise & Blame" pokazał, że wie jak używać swojego głosu w bluesie - przy okazji gorąco polecam) w “Baby, Please Make a Change” i Dr. John'a (który jest osobistym bohaterem Hugha) w "After You've Gone".

Głos Hugh'a naprawdę świetnie wkomponowuje się w dymiący klimat bluesa i jazzu. Zamykając oczy możemy wyobrazić sobie jakiś typowy bar gdzie na malutkiej scenie obok wielu stolików przy pianinie, w świetle reflektora, siedzi Dr. House w meloniku co raz zaciągając się cygarem i wypuszczając kłęby dymu. Pochwalić trzeba też cały zespół, który idealnie dopełnia ten muzyczny obrazek.

W jednym z wywiadów Laurie powiedział "Jeśli ludzie będą mogli na nowo odkryć tych geniuszy bluesa dzięki mnie, będę bardzo szczęśliwy". Myślę, że jego życzenie może się spełnić.

Singlowy "You Don't Know My Mind"

piątek, 22 kwietnia 2011

Pamiętajmy o Komedzie.

27 Kwietnia Krzysztof Komeda skończyłby 80 lat i zapewne uraczył by nas podczas tego długiego życia wieloma wspaniałymi utworami. Niestety.
Gdy spytamy pierwszego lepszego obcokrajowca z boku aby wymienił znanego Polaka zapewne usłyszymy w odpowiedzi Jan Paweł II, Lech Wałęsa może padnie nazwisko Skłodowskiej-Curie ale jak na moje oko w środowisku muzycznym nazwisko Komeda mogło by padać równie często co Chopin. Wielu muzyków przyznaje się do inspiracji muzyką Komedy, a to wszystko dzięki filmom Polańskiego, mało kto oglądając "Dziecko Rosemary" nie zwrócił uwagi na "kołysankę", a przecież ich związek ciągnął się od "Noża w wodzie" przez "Matnie" po "Nieustraszonych pogromców wampirów". Ogólnie napisał muzykę do 65 filmów w tym wyżej wymienionego Polańskiego, Wajdy czy Hoffmana. Uważany za prekursora jazzu nowoczesnego w Polsce.

Krzysztof Komeda - Moja Ballada



Ja przy okazji szukania informacji na temat Komedy trafiłem na jeden z takich inspirowanych zespołów, chociaż lepiej byłoby napisać "oddających hołd" bo temu co grają Ci Szwedzi na pewno daleko do jazzu ale nie zmienia to faktu, że muzyka jest naprawdę pozytywna i wpadająca w ucho. Smacznego!

Komeda - More is More

czwartek, 21 kwietnia 2011

Nasz Polski Mike Skinner.


Na wstępie chciałem zaznaczyć, że nigdy nie byłem wielkim zwolennikiem stylistycznych wycieczek w kierunku hip hopu i rapu, dlatego z jeszcze większym szacunkiem muszę podchodzić do muzyki, która się z nią wiąrzę i jednocześnie mi się podoba. Wielka Byrytania ma swojego Mike Skinnera, który - wielka szkoda - kończy swoją muzyczną działalność (pożegnalna trasa koncertowa zahacza o Polskę w postaci śmiesznie taniego Orange Warsaw Festivalu na początku czerwca), jednakże smucić się nie musimy ponieważ narodził nam się nasz własny, Polski Mike Skinner znany jako Pablipavo!
Tak tak, wiem, że nie jestem osamotniony w tym porównaniu (patrz inne teksty dotyczące płyty) ale zaznaczam, że jest to moje własne spostrzeżenie zaobserwowane troszeczkę wcześniej.

Związany od początku z Warszawskim kolektywem Vavamuffin właśnie wydał swoją drugą solową płytę. Pierwsza płyta "Telehon" została przyjęta bardzo dobrze przez krytyków i słuchaczy, nierozerwalnie oddając klimat Warszawy.
Z piedestałem pierwszej płyty Pablopavo wzorowo rozprawia się w "Rozpoczęciu" na nowej płycie.

"10 piosenek" bo tak nazywa się drugie wydawnictwo to 12 zróżnicowanych utworów w którym wspólnym mianownikiem jest jej melancholijny klimat tekstów (zupełnie oderwany od pięknej wiosennej pogody, którą mamy od jakiegoś czasu za oknem), które naprawdę są piekielnie dobre i na długo pozostają w pamięci. Muzycznie jest natomiast czasami naprawdę skocznie. Tak jak na debiucie czuć Warszawski klimat, takie "Oddajcie kino Moskwa" czy "Dajcie mi spokój", które w warstwie muzycznej nasuwa na myśl balladę o Tolku Bananie. Trochę pobrzmiewają echa rockowego zacięcia w postaci "Iście iście". Jak już wspominałem są utwory, które bardzo przypominają mi twórczość Mike Skinnera i do takich na pewno należy "Złoto" nagrane z Mariką, "Za darmo" czy "Wawrzyniak", co oczywiście jest komplementem w stronę Pablopavo. Znacznie więcej, niż na debiucie, natomiast słychać typowy dla dubstepu wokal, który przewija się przez całą płytę - przez co pierwsza płyta wydaje mi się znacznie poważniejsza i dlatego mniej przystępna... Czyżby pierwsza płyta chciała być tą drugą, a druga debiutem?

Takiej muzyki brakuje nam na rodzinnym podwórku i dobrze, że ktoś się za nią zabrał na poważnie. Brawa należą się również Ludzikom wspomaganym sekcją dętą(!). Czekam z niecierpliwością, w którą stronę pójdzie muzyka na następnej płycie!


środa, 20 kwietnia 2011

Nowa fala nowego folku.


Niegdyś Seattle działało w naszej wyobraźni jako stolica i kolebka grunge'u. Dziś natomiast, prężnie działa i rozwija się tam scena nowej fali folku, a jej flagowym okrętem jest zespół Fleet Foxes, który na dniach wydaje swój drugi krążek, po dobrze przyjętym przez krytyke i słuchaczy debiutanckim albumem z 2008 roku, w którym to też zdobyli wiele nagród w tym za najlepszy debiut i najlepszy album wg Billboard.com.
Presja drugiego albumu jest aż nadto wyraźna. Jedyne czego brakuje "Helplessness Blues" w porównaniu z debiutem jest brak aż/tylko zaskoczenia, a przez to świeżości, które przyniósł album "Fleet Foxes". Zagwozdka polega na tym, czy to "aż" czy "tylko".

Doświadczenie zaprocentowało co słychać w wielowarstwowych aranżacjach, a i muzycznie jest pare ciekawych stylistycznych wycieczek, jak np. "The Cascades", w których słychać echo muzyki flamenco. Wszystkie utwory są delikatnie prowadzone przez gitary, od czasu do czasu banjo i głos Robina Pecknold'a budowanego na harmoniach głosowych.
Utwór tytułowy chyba specjalnie został wybrany na przedstawiciela gdyż mieści się tam wszystko z czym będziemy mieli do czynienia na płycie. Bogatą aranżacje, przeplatające się szybsze i wolniejsze momenty, troszkę smaczków z dzwiękami i wokalne niebo w gębie, dosłownie i w przenośni. Nasuwające się skojarzenia z rozbudowanymi Simon & Garfunkel są jak najbardziej na miejscu.
Płyta jest bardzo spójna i cieżko było by wybrać kolejny singiel, ale jeżeli już to mógłby to być "Battery Kinzie", który paradoksalnie jest bardzo minimalistyczny.
Po przesłuchaniu "Helplessness Blues" wpadła mi następująca myśl. Wiem na kim wzorowali się rozchwytywani w tym sezonie Mumford & Sons! Z tym że Mumfordom znacznie lepiej poszło z przebojowością, a Fleet Foxes skupili się nad głębią i pięknem muzyki, która będzie jak do rany przyłóż po ciężkim dniu kiedy będziemy chcieli się zrelaksować.
Płyta napewno nie dorówna debiutowi, ale nie jest w rzadnym wypadku rozczarowująca i można ze spokojem po nią sięgać, na zdrowie!

Dla chcących sprawdzić jak zespół radzi sobie na żywo, okazja nadarzy się na początku lipca gdzie Fleet Foxes zagra na Malta Festival w Poznaniu.

Fleet Foxes - Helplessness Blues by subpop

wtorek, 19 kwietnia 2011

TV On The Radio czyli obraz malowany dzwiękiem.


Ależ ciekawą płytą jest "Nine Typs Of Light", zróżnicowaną i pogodną. Chyba rzeczywiście takich płyt nie da się nagrywać w Nowym Jorku, dlatego powyższa została nagrana przez muzyków TV On The Radio w zalanym słońcem Los Angeles. Zróżnicowana, ponieważ mając w składzie muzyków, którzy udzielają się na tak wielu i tak różnych frontach, nie sposób aby spod ich palców wyszło coś liniowego. Dave Sitek właśnie zapisał się w szeregi powracającego Jane's Addiction, od dawna zajmuje się producencką stroną muzyki, a płyty przy których czuwał mówią same za siebie - płyty Yeah Yeah Yeahs, "Antidotes" Foals'ów czy płyta Scarlett Johansson to tylko ciekawsze pozycje. Tunde Adebimpe dorzucił swoje 3 grosze do najnowszego krążka Massive Attack, a Kyp Malone wydaje solową płytę w stylistyce funku.

Panowie troszeczkę się uspokoili w stosunku do poprzednich płyt, mniej jest hip hopowo przesiąkniętej sekcji rytmicznej i o dziwo odpływających free jazzowych solówek. W zamian dostajemy więcej funkowego przytupu - jak w otwierającym "Second Song", szczyptę akustycznych brzmień w "Killer Crane", troszkę trip hopu - "Will Do" czy "Forgotten". Nawet jeśli to mało to panowie przyjemnie zaczynają bawić się syntezatorami i taki "New Cannonball Run" brzmi wspaniale popowo, a zarazem dostojnie ze swoją sekcją dętą. Jak już wspominałem płyta jest łagodniejsza i punkowo(!) jazgotliwe gitary znajdziemy tylko w finalnym utworze "Caffeinated Consciousness" gdzie są one przeplatane z funkowym bassem i w przyspieszającym tempo "Repetition", który mimo potencjału delikatnie rozłazi się pod sam koniec utworu. Troszkę szkoda.

Prawdziwa siła tego zespołu tkwi w bogatych aranżacjach, które wspaniale bujają mimo swojej bujności i gęstości muzyki.

Paradoksalnie jest to zespół bez tych szybko wpadających w ucho hitów... na pierwszym przesłuchaniu. Nie wiem jak to jest możliwe ale osobiście mam niesamowity problem z Tv On The Radio i za jaką płytę się nie zabierałem zawsze musiałem cierpliwie przesłuchać ją dwa razy. Piękno melodii i ich całego art rocka doceniam zawsze z opóźnieniem. Może to i dobrze, bo zostają ze mną na dłużej i sprawiają więcej frajdy.

Być może jest to najlepsza płyta TV On The Radio.

edit.
Dziś (20.04.2011) zmarł po długiej walce z rakiem basista zespołu Gerard Smith.

TV On The Radio - Nine Types Of Light by Interscope Records

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Anielskie chóry glorii chwały na nowej płycie Panda Bear.

Panda Bear czyli ukrywający się pod pseudonimem Noah Lennox (wokalista i perkusista Animal Collective) kazał czekać nam cztery lata na kolejną płytę. Czy było warto? Na to, odpowiedź dostajemy już na starcie w ramach prologu o wymownej treści "You Can Count on Me" i nie ma tu ani trochę bezczelności.

Dla osób nie mających wcześniej styczności z artystą wyjaśnienie jaki rodzaj muzyki tak w ogóle gra ten cały Panda Bear może być trudne. Sam mówi, że muzyka, którą tworzy powinna być nazywana pop'em, ale takie stwierdzenie było by sporym nadużyciem.
Free folk łączy się tu z ambientem i psychodeliką, a muzycznie całość okraszona jest ukłonem w stronę trip hopu.. Wokal to bardziej eteryczni Beach Boys!

"Tomboy" gdyż tak nazywa się krążek jest idealnym mentalnym i muzycznym następcą bardzo dobrego "Person Pitch". Głównymi narzędziami pracy Lennox'a pozostaje jego głos, który z upodobaniem poddawany jest efektowi echo - tworząc w ten sposób harmonie głosowe (dla każdego kto miał styczność z jego twórczością nie będzie to zaskoczeniem), syntezator i gitara akustyczna, która od czasu do czasu pojawia się w postaci prostych zapętlonych fraz.
Cały materiał powstawał w słonecznej Benfice, jednak słuchacz co najwyżej od czasu do czasu zostanie uraczony paroma promykami słońca, które przebijają się przez gęste jak mgła kompozycje. Lennox, w odróżnieniu od poprzedniej płyty, nie boi się już mocniej zaakcentować syntezatorów: "Tomboy" czy "Drone" i nie przytłacza nas ilością dźwięków wygenerowanych przez komputer, które piętrzą się bez końca, potrafi postawić na minimalizm jak w przypadku "Scheherazade", "You Can Count on Me".

Zapoznanie się z Twórczością Panda Bear jest praktycznie obowiązkiem. Chyba nikt nie brzmi tak jak on.

Ps. Animal Collective odwiedzają Polskę:
21 maja w Warszawskiej Stodole - bilety 100zł./w dzień koncertu 120zł.
22 maja w Krakowskiej Łaźni Nowej - bilety 95zł./w dzień koncertu 110zł.

Panda Bear - Tomboy by In House Press

niedziela, 17 kwietnia 2011

Zmarnowane światełko Foo Fighters


Dave Grohl zapracowanym człowiekiem jest. To pomaga przy płytach kolegów, to zakłada supergrupę Them Crooked Vultures, koncertuje, nagrywa płyty, no i oczywiście prowadzi swoją macierzystą grupę. Jak on sobie z tym wszystkim daje radę? Rzecz w tym, że nie daje.

Tak jak podobały mi się ostatnie dwie płyty Foo Fighters gdzie wreszcie chłopaki zaczęli grać nie dla żartu, pokazali, że mają ambicję zostawić po sobie coś w muzyce rockowej, tak w przypadku pierwszych płyt można odnieść wrażenie iż jest to rodzaj terapeutycznej grupy dla Dave'a po stracie Kurta i Nirvany.

Tytuł nowej płyty jest idealny "Wasting Light" - marnują światełko, które zapaliło się na
"In Your Honor i Skin and Bones", a mocniej zaczęło świecić na "Echoes, Silence, Patience & Grace".
Nowa płyta jest głośna, szybka, jazgotliwa i nijaka. Wielki plus należy się za to, że udało im się wybrać utwór singlowy. Osobiście przyprawiło by mnie to o ból głowy. Wszystkie utwory wpadają gładko jednym uchem i wypadają natychmiastowo drugim. Zero potencjalnych przebojów, a przecież potrafią! "The Pretender"? Ta piosenka chodziła za mną naprawdę długo!
Może nastawienie,z którym podchodziłem do płyty było złe ale po usłyszeniu singlowego "Rope"
pojawił się zgrzyt. Może oczekiwania były zbyt wysokie, sam nie wiem.

Reasumując, jeżeli jesteś:
a) fanem Foo Fighters
b)
c)
musisz tą płytę mieć. Jeśli nie zaliczasz się do żadnej z powyższych grup spokojnie możesz obejść "Wasting Light" szerokim łukiem.

Całą płytę można przesłuchać tu.

Wasting Light by Foo Fighters

piątek, 15 kwietnia 2011

Baaba Kulka - czyli jak z muzyki na jedno kopyto zrobić kolorowy witraż.


Jak wielu chłopców na przełomie gimnazjum/liceum i mnie trafił pocisk wystrzelony przez muzykę Iron Maiden. W tamtym okresie to było właśnie TO, okres buntu, a Eddie z kolegami grali szybko, nie pozbawiając muzyki melodii, mieli długie włosy, skóry, poszarpane dżinsy, no i legendarną maskotkę. Czego więcej chcieć? Oczywiście po pewnym czasie przyszło znużenie tymi samymi piosenkami w innych opakowaniach i z Eddiem zatrudnianym w coraz to nowych rolach, co nie zmienia faktu, że dalej posiadam wielki sentyment dla tej formacji.

Miał być jednorazowy eksperyment tworu, którego głową była Gaba Kulka, a ciało pozszywane było z muzyków formacji Baaba (niczym Eddie), choć jeśli projekt koncertowy cieszy się takim zainteresowaniem i uznaniem to czy mogło obejść się bez płyty?
Sam skład Baaby Kulki daje szerokie spectrum. Bartosz Weber i Macio Moretti to chyba w tym momencie najprężniej działający muzycy szeroko rozumianej awangardy na polskiej scenie muzycznej, a Gaba udowadnia, że odnajdzie się wszędzie, jak zwykle słychać spore fascynacje Kate Bush ale czy to źle?

Słychać, że wszyscy muzycy mieli niesamowitą frajdę tworząc ten album, pewnie nie mniejszą niż ja kiedy po raz pierwszy ją odpaliłem. Czułem się ponownie jak małe dziecko w sklepie ze słodyczami, każda kolejna piosenka to ciastko niespodzianka przyrządzona z wielkim sercem. Jak mówią sami muzycy jest to hołd dla grupy, a w żadnym wypadku pastisz. Aces High podane mnimalistycznie i surowo (te syntezatory),  To Time A Land smakuje wschodnim orientem, Prodigal Son to niesamowity muzyczny miszmasz z gospelowym śpiewem Gaby, w The Clairvoyant pobrzmiewa echo lambady(!), Still Life to rogalik faszerowany bossa novą. Naprawdę, przy niektórych kawałkach chce się tańczyć!
Więcej nie pisze, nie chce psuć zabawy!

...a za chwilę Iron Maiden będzie gościł w Warszawie i aż chce się wybrać po przesłuchaniu.

Baaba Maiden Prodigal Dirty Edit by Skill No More