wtorek, 31 maja 2011

Chłopcy z Nibylandii raz jeszcze.

Nową płytę Beastie Boys "Hot Sauce Committee Part Two" recenzowałem miesiąc temu, a dopiero wczoraj natknąłem się na niesamowity klip, promujący ten album, wyreżyserowany przez Adama Yauch'a. Choć może "klip" to za mało powiedziane, jest to pół godzinna zabawa z muzyką i konwencją w gwiazdorskiej obsadzie. Jeżeli w życiu widziałeś/aś choć jeden teledysk BB wiesz co Cię czeka - niesamowicie absurdalna zabawa, a sam pojedynek "breakdance'owy" między BBoysami przeszłości ( granymi przez Elijaha Wooda, Setha Rogena i Dannyego MCBride'a ) z przybyłymi w De Lorean'ie(!!!) BBoysami przyszłości ( w tej roli Jack Black, Will Ferrel i John C. Reilly ) jest oczywistą metaforą tego co zostało zawarte na nowym albumie.

poniedziałek, 30 maja 2011

Nowe Arctic Monkeys wymyśliły się tylko do połowy.

Zapowiadany i wyczekiwany od dawna nowy krążek Arctic Monkeys "Suck It And See" ma na celu zmazać lekki niesmak, który pozostał w ustach po poprzednim albumie "Humbug" z 2009 roku. Wtedy to panowie z Sheffield postanowili, chyba na siłę, dojrzeć i zmienić styl. Trochę się to nie udało, a nie pomogła nawet przeprowadzka do USA i praca pod skrzydłami Josha Homme'a. Minęły dwa lata, przez, które muzyka miała wrócić do korzeni z pierwszej płyty czyli surowego, niesamowicie melodyjnego grania.
"Suck It And See" jednak nie upada tak daleko od "Humbug'a" ale nie jest to wada, bo z poprzedniczki zostały i wyewoluowały tylko najlepsze elementy.

Zacznę może od dwóch singli, które pojawiły się odpowiednio dwa miesiące i miesiąc temu, zapowiadających nowy album. Na pierwszy ogień poszedł, a co(?) powiem w przedbiegach, rewelacyjny "Brick By Brick", który jest swoistym muzycznym pomostem między ostatnimi płytami. Słychać spore inspiracje Queens of the Stone Age - przyśpiewki w refrenie i transowe powtarzanie "Brick By Brick". Świetnie wypada też solówka gitarowa, która zauważalna jest tym bardziej, że już takich rzeczy się po prostu nie nagrywa... a(!) na słuch rzuca się jeszcze jedna sprawa. Wokal, Turner w tej piosence nie brzmi jak on - wachlarz umiejętności wokalnych został oficjalnie rozbudowany.
Drugim singlem został "Don't Sit Down 'Cause I've Moved Your Chair", który po krótkim lekko countrowym początku wybucha nam w twarz ciężkim brzmieniem, a samo przełamanie melodii przywołuje na myśl... uwaga uwaga!!! Tool!!! Później troszkę się to wszystko rozmywa w chórkach bujającego refreny, ale samo wrażenie pozostaje.
Wracamy do całej płyty, którą otwiera "She's Thunderstorms" i jest to początek nijaki. Oczywiście melodia niesie, oj niesie, a sama piosenka rzeczywiście jest połączeniem pierwszej i ostatniej płyty. Dobrze, że chłopaki dodali w wyciszeniu fajną linię basu i solówkę na koniec( co trochę łamie tą monotonną sielankę).
Kołyszący "The Hellcat Spangled Shalalala" z bardzo ostatnio popularnym dźwiękiem gitar mówi: też możemy grać jak Kings of Leon. Po tej piosence dochodzę do wniosku, że małpy zawsze będą brzmiał jak małpy, co by nie grali i jakich środków artystycznych by nie używali, dokąd będą mieli Alexa Turnera.
Bardzo ciekawą pozycją jest natomiast "Library Pictures", a jest to zdjęcie biblioteki w której małpy umieściły prace swoich idoli. Wchodzący pierwszy riff brzmi jak hołd dla Black Sabbath - z resztą jak posłuchacie to do takiego samego wniosku poniosą was myśli, z czasem przychodzi moment na nuty punkowe jak i te zagrane spokojnie, nad którymi jakby Ian Curtis czuwał.
Jednak z przykrością muszę stwierdzić, że pomysły na album kończą się w okolicach jego połowy i tak ostatnie 5 piosenek, rozpoczynając odliczanie od 8 na liście "Reckless Serenade", kończąc na 12, zamykającym album "That's Where You're Wrong", jest nieomalże identyczne.

Po pierwszej części można powiedzieć, że Arctic Monkeys wymyślają się na nowo, tym razem udanie. Ta część jest naprawdę bardzo dobra ale 5 czy 6 identycznych piosenek na płycie w "drugiej odsłonie" nie może im ujść na sucho! Może rzeczywiście presja i oczekiwania są za duże i to ich paraliżuje ale słychać doskonale, że potrafią!
Premiera 6 czerwca 2011

CAŁA PŁYTKA DO ODSŁUCHU!!!

Arctic Monkeys - Brick By Brick
Brick By Brick by Ian Albarn

czwartek, 26 maja 2011

Zmieniony klucz Death Cab for Cutie.

Po trzech latach od poprzedniego albumu "Narrow Stairs" Death Cab for Cutie zdecydowało się na następny muzyczny ruch, i nie chodzi tu tylko o nagranie krążka. Trochę się pozmieniało u panów z Waszyngtonu, lider Ben Gibbard i basista Nick Harmer ożenili się (Gibbard z aktorką Zooey Deschanel), perkusista Jason McGerr doczekał się dziecka, a gitarzysta Chris Walla przeprowadził się do Seattle. Tyle zmian w życiach i widać, że chłopaki się cieszą, bo ten lekki, niepokojący mrok, który gościł na ich poprzednich płytach i zarazem czynił z ich muzyki coś wyjątkowego rozmył się jak poranna mgła. Jak to napisał jeden z fanów, któremu materiał nie przypadł do gustu "...żeby być sprawiedliwym, byłoby bardzo trudno Gibbardowi kontynuować materiał z poprzednich płyt, kiedy jest się ożenionym z Zooey Deschanel". :)

Dla zapoznających się dopiero z twórczością DCfC można powiedzieć, że był to zespół opierające akustyczne mroczne piosenki na pianinie, gitarze i charyzmatycznym Gibbardem, na "Codes and Keys" (premiera 31 maja) brzmią jak taki radosny Coldplay.
Dosyć często odnoszę się do ślubu Gibbarda ale proszę was, jak się śpiewa “Life is sweet/In the valley of the beast,” to osobiście mam ochotę zwymiotować tęczą, to już nie jest to co kiedyś.
Pierwsza piosenka "Home is a Fire" (wystarczy spojrzeć na tytuły utworów) jest takim rockowo popową gonitwą, rozmyte dświęki i dosyć szybka sekcja rytmiczna, a całość przypomina mi dokonania Blackfielda.
W utworze tytułowym mam już troszkę więcej Death Cab for Cutie w Death Cab for Cutie i typową dla nich kompozycję opartą na prawie barowym pianinie z dołączonymi smykami w tle, które jakoś tak się żrą trochę z tymi klawiszami.
"Some Boys" równie dobrze mogło by się znaleźć na ostatniej płycie Kings of Leon, radosna prosta piosenka z całkiem przyjemnymi chórkami i ewidentnie "plażowym" klimatem.
Trzecia na płycie piosenka "Doors Unlocked and Open" jest chyba moim faworytem. Bardzo fajnie motorycznie brzmiący bas, całkiem ładna prosta melodia, wyrazista gitara i od razu widać charakter.
Z wielkim patosem został potraktowany "Unobstructed Views", który prowadzony jest pianinem i głosem, w troszeczkę mroczniejszym klimacie. W trakcie pojawiają się od czasu do czasu wojskowe werble, jakieś dzwonki, a nawet syntezatory.
"Portable Television" jest bliźniaczo podobna do "Codes and Keys" tylko w tle zamiast skrzypiec słychać syntezator, werwy dodają przesterowane wstawki.
Całkiem udany jest również "St. Peter's Cathedral", gdzie jesteśmy świadkami nakładania kolejnych warstw muzycznych do piosenki i od samego głosu dochodzimy do aranżacyjnego deszczu konfetti.

Ta płyta nie jest zła, ba(!) jest nawet całkiem niezła,po prostu czego innego spodziewałem się po Death Cab for Cutie. Zauważalny jest natomiast brak głębi w brzmieniu, bardzo płasko zostały nagrane wszystkie piosenki, a właśnie taka głębia i przestrzenność bardzo przydały by się choćby na "St. Peter's Cathedral". Płyta przepełniona pozytywną energią więc jeśli ktoś czuje "to samo" ciepło co panowie z DCfC to satysfakcja powinna nastąpić.

Parę kawałków z "Codes and Keys"
Death Cab for Cutie - Codes and Keys by ATL REC

wtorek, 24 maja 2011

Ciupagą ciachane bity.

Mało jest na naszej rodzimej scenie muzycznej zespołów/artystów, którzy z dumą prezentują korzenną muzykę etniczną Polski. Byli bracia Golcowie, którzy wytrzymali 2 sezony. Był Zakopower, który troszkę nam zniknął z horyzontu. Trochę lepiej radzą sobie zespoły off'owe takie jak Żywiołak czy Kapela ze Wsi Warszawa (która jest już naszym eksportowym produktem i całkiem nieźle radzi sobie na zachodnim rynku, np. holenderskim).
Teraz na scenę wkracza nam Mateusz Górny szerzej znany jako Gooral, członek kolektywu Psio Crew, który też łączył tradycyjną muzykę góralską z muzyką taneczną. Gooral solowo poszedł o krok do przodu i wyraźnie zarysował element muzyki elektroniczno-tanecznej. Na płycie oprócz góralskiego folku (muzycznego i lirycznego) znajdziemy electro, dubstep i drum n'bass. czasami to wszystko ucicha i Gooral wprowadza melancholijny klimat ciągnięty przez skrzypce.

Na dzień dobry mamy instrumentalny utwór "Nadzieja sieje (łąka)", który prowadzi flet aż do momentu gdy wchodzi fala niskich bitów. "Karczmareczka" idealnie sprawdzi się na imprezach z góralską przyśpiewką i dubstepowym tłem. Następnie bardzo szybki "Plan" w wokalno hip-hopowej stylistyce, a w muzyce słychać dźwięki jak z 8-bitowej konsoli do grania!
Mamy też spokojnego trip-hopowego "Travelera", który kołysze nas w stronę melancholijnych brzegów, trochę buczących dźwięków według mnie psuje piosenkę, ale za to ten wokal, który mi osobiście przypomina norweski Flunk.
Słuchamy dalej, a tam tekst pochodzący z wiersza Kazimierza Przerwy-Tetmajera w "Krywaniu", który przyspiesza razem z upływającym czasem piosenki.
"Ja siedzę robię Muzę" to typowy dubstepowy kawałek, który wokalnie przypomina trochę styl O.S.T.R.'a napewno "daje radę i nie daje plamy".

W każdym utworze znajdziemy coś fajnego, choćby jakiś mały smaczek jak chór w "W Moim Ogródeczku". Można tą płytę ze spokojem zabierać na imprezy, połączenie muzyki przy której kiedyś dziewoski kierpce traciły w tanach, z muzyką przy której teraźniejsze "niunie gubią majtki na baletach" musi się sprawdzić! Oj fajne to ino, choć czasami toporne. "Zboojnicki jeb jeb jeb i go go go"!

Gooral -Karczmareczka
Gooral - Karczmareczka by Skil'

Gooral - Plan
Gooral - Plan by mathew19915

poniedziałek, 23 maja 2011

Zorza polarna i światło nad Kanadą.

Muzyka elektroniczna w tym roku ewidentnie przypuściła szturm na rynku wydawniczym i mimo sporego męczenia materiału dalej pojawiają się ciekawe płyty jaki i wykonawcy, potrafiący wycisnąć z muzyki coś nowego. Kanadyjska Austra zapowiadana była jako jeden z najbardziej elektryzujących debiutów pierwszego półrocza tego roku. Całkiem nieźle radzą sobie z taką etykietą i na pewno znajdą rzesze odbiorców, mając bardzo charyzmatyczną wokalistkę, której głos jest łudząco podobny do Florence Welsh, producenta z przeszłością u boku Bjork, The Prodigy czy UNKLE i masę bardzo zgrabnych, ładnych piosenek. W kręgu artystycznym muzyki alternatywnej łatwo popaść w stan gdzie tworzona muzyka jest sztuką dla sztuki ale Austra nie widzi nic złego w sięganiu po chwytliwe bity. Ja tez nie widzę w tym nic złego.

Konwencja albumu przypomina mi trochę zderzenie, wcześniej już wymienionej, Florence and The Machine, The xx i może nawet Kate Bush trochę? W budowaniu melodii bardzo często uczestniczy fortepian, które bardzo ładnie komponuje się z elektronicznymi dźwiękami rodem z tanecznego disco lat '80. Melodie są naprawdę miłe dla ucha ale jak na coś z tak popowym potencjałem są delikatnie wycofane.

Na otwarcie albumu zatytułowanego "Feel it Break" popłyną spokojne dźwięki "Darken Her Horse", które z klimatów a 'la Bjork przerodzą się w coś na wzór szwedzkiego The Knife, w połowie piosenki.
"Lose it" za sprawą syntezatorów przypomina mi trochę Eurythmics - tak naprawdę pisząc te słowa odnoszę wrażenie, że nawet całą płytę można spokojnie położyć obok jakiegoś albumu zespołu Annie Lennox.
Singlowe "Beat and the Pulse" jest chyba najwyraźniejszą piosenka na płycie, transowe dźwięki znowu przypomną nam rodzeństwo Andersson, utrzymana w dosyć posępnym klimacie... i jeszcze te dźwięki imitujące chyba bicie dzwonu!
Później mamy jeszcze np. cukierkowe "Spellwork", które dosłownie brzmi jak zaklęcie wróżki, to moje skojarzenie jeszcze sprzed momentu kiedy poznałem tytuł kawałka. :)
Mnie osobiście bardzo podoba się "Shoot the Water" gdzie muzyka trąci teatralno kabaretową melodią.
Każdy znajdzie coś dla siebie, w spokojnym "The Noise" słychać nawet gitarę elektryczną.

"Feel it Break" to naprawdę udany debiut muzyczny kanadyjskiego zespołu. Płyta naprawdę warta jest przesłuchania, do ponownych nie będę musiał już zachęcać. Na koniec takie małe porównanie nawiązujące do nazwy grupy.
Austra - bogini zorzy polarnej i światła według polarnych mitów bałtyjskich, a muzyka grana przez zespół właśnie tak się maluje, ładnie.

Austra - Beat and the Pulse
Austra - Beat And The Pulse by popgunbooking

czwartek, 19 maja 2011

Folk, który coraz więcej kroków stawia w Krainie Czarów.

Osoby zainteresowane pewnie już o tym wiedzą ale... przedwczoraj wyciekł do internetu najnowszy album Justina Vernona ukrywającego się pod pseudonimem Bon Iver. Krążek nazywa się "Bon Iver" i swoją oficjalna premierę będzie miał 21 czerwca. Chciałem naprawdę jeszcze trochę poczekać (kwestia sumienia jak mniemam), żeby coś o nim napisać ale nie wytrzymałem. Od pierwszego przesłuchania jestem oficjalnie zakochany w tym albumie!

Trzeba przyznać, że od ostatniej płyty, czyli "For Emma, Forever Ago" z 2008 roku, troszkę się pozmieniało. Nie jest to już czysty folk w niesamowitej oprawie głosowej Vernona, gdzie na nowej płycie pokazuje, że potrafi operować nie tylko wysokimi dźwiękami ale całkiem dobrze radzi sobie również z niższą tonacją. Mamy tu do czynienia oprócz gitary i perkusji z dosyć często pojawiającymi się syntezatorami, saksofonem, smyczkami i naprawdę niezliczoną ilością dźwięków. Przypomina mi to odrobinę ewolucję Sufjana Stevensa z akustyczno/ascetycznej płyty "Seven Swans" na opasłe, od aranżacji, dzieło jakim jest "Come on Feel the Illinoise". Poza ogólno panującym sielankowym klimatem będziemy jednak mogli usłyszeć mocniejsze pociągnięcia przesterowanych gitar i solidne uderzenia perkusji.

Album otwiera "Perth", o którym mogę powiedzieć, najlepsze prelude jakie mógłbym sobie w tej chwili wyobrazić. Delikatne wejście gitary, następnie w tle dołączają chórki, wokal, perkusja (na dwie stopy! - brawo Justin) w stylu marszowym, w połowie mamy mocniejsze uderzenie, instrumenty dente, smyki, jedną gitarę przesterowaną w tle, drugą czystą, niby kompozycja się rozjeżdża od natłoku dźwięków ale tylko pozornie bo wszystko trzymane jest w ryzach... ach! Po prostu, po pierwszym kawałku już czuć, że jest to album świetny!
"Minesota, WI" zaczyna się rozmytą gitarą, później w zaczarowaną konwencję wprowadza nas saksofon z klawiszami, towarzyszą nam również dźwięki dzwonków, przełamanie, i w następny akt wprowadza nas banjo i mocniejsze uderzenia syntezatora i powtarzające się słowa, śpiewane wysoko "never gonna break not for a part in any gamut of the dark" i ja w nie wierzę.
Później mamy "Holocene" typowy utwór Bon Iver'owy dzięki, któremu możemy na chwilę złapać oddech po tym co działo się przed chwilą.
"Towers" raczy nas gitarą, w której pobrzmiewają echa country, trochę bardzo przyjemnych wokaliz, subtelna sekcja dęta, znowu saksofon, smyki i przyjemnie bujając głową płyniemy dalej. W tym momencie coraz częściej w mojej głowie zapalała się lampka "Sufjan Stevens", i nie mam tu na myśli w żadnym wypadku kwestii o jakiejś próbie kopiowania. Skojarzenie nieodzownie muzyczne.
Dochodzimy do "Hinnom, TX", które wprowadza nas w niecałe 3 minutowe falowanie za sprawą efektu gitarowego i wokalnego podziału na monorecytację, ubraną w głos przypominający mi Marka Knopflera i chórków w stylu Bon Ivera.
Delikatne klawiszowe "Wash" z chórkami tylko od czasu do czasu mącone jest skrzypcami.
Następnie mamy ubrane w muzyczny patos "Calgary", dające sobie po pewnym czasie jednak trochę luzu i zaczynają grać syntezatory, które zmieniają się w przesterowane gitary, żeby pod koniec zamienić się w akustyczną piosenkę.
Ostatnie na płycie "Beth/Rest" od razu nasunęło mi skojarzenie z troszkę kiczowatym Philem Colinsem i saksofonem rodem z lat 80, do tego Vernon zaczyna się bawić autotunem. Ta piosenka jest jak za słodki deser ale ja osobiście taki kicz łykam bez popity.

Pierwsze dwa utwory na płycie są po prostu wybitne, reszta jest utrzymana na bardzo wysokim poziomie. Sporo porównań z Sufjanem więc będzie jeszcze jedno na koniec. Gdybym miał gdzieś ten album umiejscowić to było by to między "Come on Feel the Illinoise", a "Age of Adz" gdzie "Bon Iver" tworzył by wspaniały pomost muzyczny między tymi płytami. Widać, że Justin Vernon ma naprawdę spore ambicje, ale i też środki do jej zaspokojenia. Obyśmy nie musieli czekać na następną płytę znowu prawie 4 lata. No i zapraszamy do Polski na koncerty!

Gorąco polecam do zapoznania się z twórczością Bon Ivera.

Bon Iver - Calgary
Bon Iver - Calgary by indieistanbul

wtorek, 17 maja 2011

Eddie Vedder i jego piosenki na małą gitarkę.

Dla mnie była to najbardziej wyczekiwana płyta tego roku, odliczając dni do premiery już od lutego, mam nadzieję, że uda mi się zachować resztki obiektywizmu. Eddie Vedder jest dla mnie ikoną i to już nie tylko związaną z Pearl Jam'em ale także za sprawą rewelacyjnej ścieżki dźwiękowej do filmu "Into The Wild", która trafiła do wielu ludzi, a także na sample do innych piosenek jak np. zrobił to Gonjasufi.

Płyta jest bardzo akustyczna i prosta, tytuł mówi wszystko "Ukulele Songs", dostajemy tu niesamowity głos Eddiego, dźwięki ukulele, a do tego od czasu do czasu jakieś chórki , smyczki i inne przeszkadzajki, jest też dwójka znakomitych gości w postaci Cat Power w "Tonight You Belong to Me" i Glen'a Hansarda na "Sleepless Nights". Muszę nawet przyznać, że ubogość aranżacji mnie zaskoczyła, nie jest to ani plus ani minus płyty ot, taki fakt.

Płytę rozpoczyna "Can't Keep" czyli cover Pearl Jam'owej piosenki z "Riot Act". Wersja na "Ukulele Songs" specjalnie nie różni się od tej oryginalnej, wokal jest kropka w kropkę, a ukulele świetnie imituje tu gitarę. Piosenka na +

Następna piosenka to cover Everly Brothers "Sleeping by Myself", jest naprawdę ładna i chwyta za serce, a od słów "Forever be sad and lonely” w tle wchodzi subtelna gitara i utwór naprawdę się rozkręca. Piosenka na +

"Without You" jest kolejną prościutką piosenkę, której od czasu do czasu czegoś brakuje, może jakiś chórków, może smyczków w tle? Mimo mankamentu - piosenka na +

Kolejna w kolejce jest "More Than You Know" i jest to zdecydowanie najsłabszy utwór na płycie. Początek to jakby imitacja harfy(?), później melodia przybiera jakieś dziwne country'owe naleciałości, które jak dla mnie w ogóle nie pasują do konwencji piosenek na ukulele, a do tego jest po prostu nudna. Z bólem serca ale... Piosenka na -

"Goodbye", piękna piosenka o pożegnaniu, gdzie dźwięki malutkiej hawajskiej gitarki dodają trochę słońca i ciepła do subtelnej nostalgii, co prawdopodobnie było zamierzone, sądząc po linijce “And the sun it may be shining, but there’s an ocean in my eyes”. Piosenka na +

Później mamy "Broken Heart", która może delikatnie nużyć, a gdy w połowie znika na chwile głos Veddera i na świeczniku zostaje tylko ukulele monotonia (o ile można o czymś takim mówić mając 2 i pół minutowy utwór) daje znać. W końcówce fajnie wypadające przyspieszenie i... koniec. Piosenka na -

"Satellite" już na początku godzi nas głębią i chórkami, ewidentnie odstającymi od reszty materiału z albumu. Da się ciekawie zaaranżować akustycznie piosenkę? Da! Piosenka na +

Singlowe "Longing to Belong" to zdecydowanie najlepsza piosenka na płycie. Świetnie, że Eddie zdecydował się dodać wiolonczelę w tle, ukulele nie jest monotonne, są zmiany bicia i przełamania melodii. Piosenka na +

“Hey Fahkah” - 8 sekundowy przerywnik w postaci, brzmiącego jak jakieś hawajskie przekleństwo zwrotu, w akompaniamencie jakiegoś bębenka.

Mocno zaczyna się "You're True", później mamy falowanie razem ze spokojniejszymi momentami i po raz pierwszy słyszymy tak nierozerwalnie kojarzące się z Vedderem "jodłowanie". Piosenka na +

Idziemy sobie brzegiem morza, zapewne księżyc świeci nad naszą głową wysoko, słyszymy fale i chrzęst piasku pod nogami, gdy zaczynają płynąć pierwsze dźwięki "Light Today". Spokojne i bardzo miłe dla ucha. Piosenka na +

Pierwszy duet na płycie, "Sleepless Nights" z Glenem Hansardem i słychać echa muzyki z filmu "Once", a także przester na ukulele. Piosenka na +

“Once In Awhile” zawsze przelatuje jakoś obok mnie, może to dlatego, że jest bardzo króciutka? Piosenka na -

Ostatni przerywnik przed częścią finałową czyli "Waving Plams"...

... i tak dochodzimy do drugiego duetu na płycie, tym razem z Cat Power. Bardzo prościutki, przyjemny utwór, gdzie głosy wychodzą na pierwszy plan bardzo wyraźnie. Piosenka na +

"Dream A Little Dream" to jazzowy standard, z którym Eddie poradził sobie bardzo dobrze, nie zatracając potencjału tej piosenki, a zrobił to w stylu Marka Lanegana ( dal tych którzy nie kojarzą można powiedzieć, w stylu Toma Waits'a ). Piosenka na +

Na "Ukulele Songs" ( premiera 31 maja 2011 ) znajdziemy parę perełek, parę niezłych piosenek i kilka wepchniętych jakby na siłę. Płyta wyprodukowana jest dosyć ascetycznie, ale to akurat łączy się z akustycznym brzmieniem i nie powinniśmy do tego mieć żadnych pretensji. Podliczając plusy i minusy, zamieniając je na skalę oceny od 1 do 10... album plasuje się gdzieś w okolicach 7,5/10. Posłuchać naprawdę warto, a czy się w nim zakochacie to kwestia, może wrażliwości?

Ps.Moja siostra nienawidzi jak gram na gitarze, ale moje brzdąkanie na ukulele już nie jest tak irytujące, więc coś w tym instrumencie być musi. ;)

Eddie Vedder - Longing to Belong
Eddie Vedder - Longing to Belong by ThePEAK

poniedziałek, 16 maja 2011

The XX/James Blake/Burial w objęciach R&B.


Przeszło dwa miesiące temu, praktycznie nikt nie słyszał o The Weeknd. Dosłownie chwilę później jego darmowy album "House Of Balloons" drogą pantoflową zaczął krążyć po internecie, by w chwili obecnej być nazywanym najgorętszym debiutem tego roku. Abel Tesfaye, bo to on stoi za projektem, dobrze wie jak wedrzeć się do muzycznego biznesu. Garściami czerpie z popularnych ostatni: The XX, James Blake'a czy Burial'a ale robi to w bardziej popowy sposób, przez co chyba powiększył sobie horyzont potencjalnych odbiorców. Mnie osobiście wokal a'la R&B na początku bardzo przeszkadzał, więc skupiałem się na muzyce, która łączy w sobie elektronikę, dubstep, chillout i inne style około muzyczne... tak, po którymś z kolei przesłuchaniu wokal nie jest już tak irytujący. Produkcja nie jest przejrzysta i będzie zaliczała się raczej pod lo-fi co w przypadku wokalnych wycieczek do R&B jest raczej dziwne ale wychodzi ostatecznie jako duży plus, bo bliżej tym piosenkom do klimatu nostalgii i melancholii niż do np. Kanyego Westa.

Muzycznie album otwiera lekko trip-hopowy "High For This", z momentami dubstepowymi wstawkami, całość natomiast pokazuje czego możemy się spodziewać dalej, a będzie tylko lepiej. Niesamowicie wypada podwójny utwór "House of Balloons - Glass Table Girls", który bogatą aranżacją i przestrzenną głębią, wgniecie nas w fotel.
Na takich kawałkach jak "Wicked Games" naprawdę czujemy emocje i szczerość wyznań Abela, naprawdę chwyta za serce ale na płycie znajdziemy również zupełne przeciwieństwo, ociekający seksem "Loft Music". Gdzieniegdzie na płycie znajdziemy sample gitarowe Beach House, a także inne, trochę bardziej drapieżne - jak te zespołu Siouxsie & The Banshees, to wszystko tworzy bardzo różnorodny album mimo swojego stylistycznego zamknięcia (głos naprawdę jest wielką klamrą, poza którą ciężko jest uciec - jest on na pierwszym tle, zawsze, ale polecam słuchanie także melodii i wszystkich dźiwęków, które się pojawiają w utworach).

"House of Balloons" jest płytą dla wszystkich, każdy znajdzie coś dla siebie. Lubisz ładne bańki mydlane - nie ma sprawy, wymagasz troszkę więcej od muzyki - również nie ma sprawy, tu pogodzone jest wszystko!

The Weeknd - House Of Balloons by The_Weeknd

sobota, 14 maja 2011

Niższa jakość wyższej sztuki.


Na rynku muzycznym coraz więcej pojawia się zespołów spod szyldu lo-fi czyli muzyką gdzie nagrania celowo cechują się niską jakością lub mają imitować amatorskie. Takie małe "nie" dla "nieautentycznego" przetworzonego mainstreamu, co stało się już nieomal artystycznym sztandarem.

Płytę EMA czyli Eriki Anderson znalazłem po tagach folk, co po raz kolejny dowodzi, że mogą one prowadzić na manowce. Nazwanie muzyki EMA folkowej było by naprawdę sporym nadużyciem, co najwyżej można nazwać ją freak-folkiem, w którym dużo jest noise'owych gitar, trochę elektroniki, osobiście słyszę sporo grunge'owych korzeni, a wszystko to, w dosyć minimalistycznej formie podane w eksperymentalnej otoczce. Ostatnio zadebiutowała nam Anna Calvi, którą nazwałem eksperymentalną PJ Harvey. EMA to jej troszkę brudniejsza i bardziej zadziorna siostra, która postawiła na prostotę.

Płyta "Past Life Martyed Saints" zaczyna się spokojnym ponad 7 minutowym "The Grey Ship", który toczy się powoli dźwiękami gitar i ascetycznej perkusji by w połowie przyspieszył razem elektronicznymi dźwiękami i jazgotliwą gitarą, a pod koniec słychać nawet smyczki.
W drugiej na płycie "California" artystka śpiewa "F*ck California, You made me boring, I've bled all my blood out" i to chyba mówi wszystko o przeprowadzce Eriki z Południowej Dakoty na zachodnie wybrzeże i potwierdza, że Erika chce się odciąć od "tego całego zgiełku".
"Anteroom" to moje pierwsze skojarzenie z The Pixies z minimalistycznym przełamaniem przed finałem piosenki. Wokal EMA nasuwa skojarzenia z Patti Smith czy Cat Power, natomiast muzycznie na pewno bliżej do tej pierwszej. "Milkman" to chyba najagresywniejsza piosenka na albumie, co nie oznacza, że przesterowanymi gitarami wbije nas w fotel. Wszystko jest tu jakby przytłumione, tępe ale zarazem nośne swoją melodią. Następnie mamy króciutkie "Coda", które po raz drugi przywodzi The Pixies. Trochę spokojniejszego oddechu na dwóch kolejnych piosenkach. "Butterfly Knife" gdzieś krąży około Sonic Youth by w finale poprzez chmury jazgotliwych gitar wyjrzał czysty wokal.
Finał, jeśli już, najbardziej przypomina folk, oczywiście w przesterowanej wersji... właściwie nie, to wciąż pobrzmiewają echa grunge'u.

Pierwszy solowy album EMA to naprawdę niezły krążek, który powoli zagoszczą się w naszej głowie. Na wniesienie wszystkich swoich gratów potrzebuje trochę czasu, ale po wszystkim efekt wygląda naprawdę przytulnie, mimo tych jazgotliwych gitar. Prosta muzyka, która naprawdę może wyewoluować w każdą stronę.

EMA - Milkman

EMA - Milkman by souterraintransmissions

EMA - California

EMA - cALifOrniA (www.fromgotowhoa.com) by fromgotowhoa

środa, 11 maja 2011

Świeża krew.


Bardzo krytycznie odnoszę się do programów typu "talent show", które nie dość, że są popkulturową papką, działającą na emocje "maluczkich", którzy widząc jakąś małą dziewczynkę bez jedynek z przodu są tak rozckliwieni, że wysyłają tysiące smsów, aby akurat ta mała, a nie jakaś inna śpiewająca dziewczyna wygrała ten program. Śpiewanie jest najpopularniejszym z polskich talentów, które dodatkowo jest promowane również przez "jury". Osoba wygrywająca teoretycznie ma sporą szansę na sukces komercyjny w naszym kraju ale zwyciężając zarazem podpisuje na siebie cyrograf własną krwią z daną stacją telewizyjną, gdzie zazwyczaj jest ubezwłasnowolniana artystycznie i mamy szansę na "kupę" dla "maluczkich". Ludzie kupią płytę, bo przecież głosowali! Czują się poniekąd współtwórcami sukcesu, ale nie możemy do nich przemawiać przecież artystycznie w stylu Franka Zappy (który pewnie jest dla nich jakiś zachodnim proszkiem do prania).*

Z powyższych powodów, jakież było moje zaskoczenie kiedy zobaczyłem w jednym z programów Olivię Annę Livki. Świetny głos, własne kompozycje, choreografie, teksty, główny instrument bas, niesamowita oryginalność i charyzma. Pierwsze co pomyślałem, to co robi ta dziewczyna w tym programie!
Nie mając zamiaru śledzić dalszych poczynań dziewczyny w programie (no bo przecież telewizja najchętniej zrobiła by z niej polską/europejską Lady G. - nie, nie chodzi mi o "gówno"... chyba) musiałem zweryfikować swoje postanowienie gdyż z każdej strony dopływały do mnie informacje o niej.
Artur Rojek już dawno zaprosił ją na swój festival, sama artystka już jeździ ze swoimi piosenkami po kraju, a na lato zaplanowany jest debiutancki album.
Olivia swoje kompozycje opiera na sekcji rytmicznej złożonej z basu i najróżniejszych etnicznych instrumentów perkusyjnych jak djembe czy konga. Muzyka niesie ze sobą energię funku, w eksperymentalnej formie, z etnicznymi elementami, nie wiem dlaczego ale mam nieodzowne skojarzenia z Gabą Kulką.

Na bieżąco w studiu programu nagrywane są nowe piosenki, które wypuszczane są w sieć za darmo... więc jednak da się jakoś pogodzić artystyczną wolność i zobowiązania "telewizyjne". Czyżby media się uczyły, czy może w grę wchodzi coś zupełnie innego? Nie mam pojęcia, ale póki Olivia nagrywa swoją muzykę możemy naprawdę śledzić jej karierę, bo przy odrobinie odpowiedniej promocji i szczęścia, dziewczyna ma ogromne predyspozycje do zaistnienia na zachodzie.

*Trochę to wszystko jak w krzywym zwierciadle w mojej głowie się rysuje, ale tak to odbieram.

Olivia Anna Livki - Hologram
HOLOGRAM (Demo) by Olivia Anna Livki

a tu z profilu lastowego można ściągnąć darmowe utwory:
http://www.lastfm.pl/music/Olivia+Anna+Livki

sobota, 7 maja 2011

KOSMOS Sufjana Stevensa w Teatrze Polskim.



Po 6 latach znowu w Europie, po raz pierwszy w Polsce, na deskach Teatru Polskiego swoje "małe" przedstawienie dał Sufjan Stevens. Miałem niesamowite szczęście i przyjemność być jedną z około 900 osób, która zobaczyła go tego dnia.

Koncert rozpoczął się około godziny 19.30 kiedy to na scenę wyszedł support czyli DM Stith, który jak się później okazało, wspomagał Sufjana głosem w chórkach i pianinem. Delikatnym akustycznym brzmieniem wprowadził widownię w odpowiedni nastrój. Następnie zaczęło się całe widowisko, które zgotował Sufjan Stevens razem ze swoim 11 osobowym zespołem.

Na otwarcie usłyszeliśmy "Seven Swans" z chwilami bardzo mocna aranżacją ( agresywne momenty gitarowe i ciężkie uderzenia sekcji rytmicznej ) i charakteryzacją/choreografią rodem z "Jeziora Łabędzi". Sufjan razem z dwoma tancerko-chórzystkami zostali przyodziani w ogromne łabędzie skrzydła.
Był to początek w stylu Hitchcocka, na początku "trzęsienie ziemi", a następnie napięcie już "tylko" rośnie. Zaczął się set z najnowszej płyty "Age of Adz". Wszyscy muzycy ubrani byli w stroje z wieloma fluorescencyjnymi elementami, a za nimi na całej tylnej ścianie sceny wyświetlane były wizualizacje z motywami prac Royala Robertsona, które były jedną z głównych inspiracji dla płyty. Po "Too Much" i tytułowym "Age of Adz" czas na chwilę rozmow. Sufjan uraczył nas paroma anegdotkami o USA, sobie samym i tematyce płyty.
Można powiedzieć, że momentami kulminacyjnymi, bo były takowe aż 3(!), zgodnie z moimi ( i chyba nie tylko ) przewidywaniami okazały się piosenki "Vesuvius", zamykający set nieomal 30 minutowe "Impossible Soul" i bisowe "Chicago".
"Vesuvius"rozkręcał się powoli by pod koniec eksplodować wizualnym i dźwiękowym ogniem!
To co działo się podczas grania "Impossible Soul" prosi się wręcz o oddzielną relację. Było wspólne śpiewanie, niekończące się przebieranki artystów ( małpa, rakieta, foliowe turbane i dużo dużo więcej ), konfetti w finale, dzikie tańce.. w których uczestniczyła również publiczność! Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby cały teatr tańczył i pewnie nigdy więcej tego nie zobaczę. Czysta magia!
Na bisy publika musiała domagać się dosyć długo ale determinacja była niesamowita, nie mogła się przecież powtórzyć sytuacja z paru dni wcześniej z koncertu w Stockholmie gdzie bisów nie było w ogóle!). Widać było, że Sufjan jest wzruszony i zaskoczony takim przyjęciem. Na początku sam zasiadł za pianinem i zagrał "Concerning the UFO Sightning Near Highland" z Illinois, później jak powiedział, jedyny polski akcent w jego twórczości czyli "Casimir Pulaski Day". Wielki finał, już ten ostateczny to oczywiście wyczekiwany przez wszystkich "Chicago" również odśpiewany z Sufjanem.
Uśmiech na mojej twarzy wywoływał również odgłos "woo hoo" z "One last "Woo-Hoo" for the Pulman", który towarzyszył wielu oklaskom po piosenkach.
Ten wieczór to był 2 i pół godziny kosmosu, wizualnego, muzycznego, emocjonalnego. Sufjan śpiewał i mówił o uczuciach jak natchniony, muzyka w porównaniu do płyty też nabrała głębi i zadziorności. Kogo nie było 5V2011 roku w Teatrze Polskim, niech żałuje! Było to chyba jedno z największych wydarzeń muzycznych  tego roku i prędko się pewnie nie powtórzy.
CZYSTA MAGIA!!!

Ps. Po koncercie grupka najwytrwalszych fanów ( czekali podobno ponad 2 godziny ) doczekała się na krótkie spotkanie z Sufjanem.

środa, 4 maja 2011

Orient/orygin-alny zespół.

Po przaśnej i elektroniczno-popowej płycie Crystal Fighter z poprzedniej recenzji odbijemy trochę w stronę muzyki eksperymentalnej ale również zawierającej w sobie sporo elektroniki, z tym, że zupełnie innej.

Gang Gang Dance to Nowojorski zespół dosłownie eksperymentujący z muzyką mieszając nuty orientu, subtelnej elektroniki, jazzu, post rocka = szeroko rozumowana awangarda. Zespół odznacza się niestandardowym podejściem do formuły zwrotka - refren, czyli najzwyczajniej nie mamy refrenów (co nie jest specjalnie dziwne w utworach, powiedzmy, ponad 8 minutowych ale amerykanie potrafią zrobić to także w kompozycjach 3/4 minutowych), wielowątkową kompozycją i wokalistką, która od razu nasuwa na myśl tylko jedną osobę, Bjork ( co samo w sobie też sporo mówi o muzyce kwartetu).

Płyta "Eye Contact" nagrana została w nowej wytwórni, 4AD z którą związani są tacy artyści jak choćby: Pixies, Dead Can Dance, Thievery Corporation czy Beirut, i jest to chyba idealne miejsce dla tego zespołu.

Album otwiera "Glass Jar", 12 minutowa kompozycja, która wita nas dźwiękami elektronicznego deszczu, w tle trochę syntezatorów, parę surowych solówek gitarowych w stylu post rockowym i świetny instrument perkusyjny ( można mnie ganić, bo nie podam nazwy, po prostu nie mogę znaleźć jej w pamięci, jest to rodzaj orientalnego kotła z zapadniętą, może miedzianą, membraną w kształcie misy wydającej dosyć wysokie wibrujące dźwięki)*, który jak fala pojawia się, za chwile znika, po chwili znowu brzmi...
Następnie uraczy nas króciutki, śpiewany przerywnik. W dalszej części albumu będziemy mieli jeszcze dwie takie "miniaturki", które oznaczone zostały jako powielany znak nieskończoności.
Przy utworze numer 4 już po tytule wiemy czego się spodziewać, "Chinese High" Liz Bougatsos czyli nasza wokalistka, swoim angielskim będzie imitowała chińskie łamańce (trochę też w tym Bollywoodu), który będzie płyną swobodnie po elektro-popowej ścieżce dźwiękowej.
"Romance Layers" jest jak przypływ i odpływ, nawet usłyszymy dźwięki cyfrowych mew, delikatne bujanie i dwa różne głosy wokalne. Ten męski(?) to bardziej eteryczny Dave Gahan, no i żeński, standardowo Bjorkowy.
Ostatni utwór przenosi nas na arabskie pustynie przy dźwiękach prostych fletów i plemiennych bębnów, do których po pewnym czasie dochodzi rave'owa elektronika, również jak płyta subtelna(!).

"Eye Contact" jest płytą bardzo delikatna i emocjonalną, na pewno trzeba jej poświęcić trochę czasu, a czas na zwiedzanie orientalnych miejsc i kultur nigdy nie jest stracony! Oryginalny ten Gang Gang Dance, a to bardzo cenne w naszych czasach!

*stawiam piwo oświeconej osobie :)

Finałowy kawałek z płyty czyli:
Gang Gang Dance - Thru and Thru
Gang Gang Dance, Thru and Thru by dance yrself clean

poniedziałek, 2 maja 2011

Wyjątkowa płyta!

Wyjątek no.1 - nie jestem przesadnym fanem muzyki elektronicznej.
Wyjątek no.2 - nie zabieram się za recenzje albumów sprzed ponad 3 miesięcy.
Wyjątek no.3 - nie przepadam za tańczeniem, ale przy tych utworach? Chętnie!
Wyjątek no.4 - nie pisze o każdej piosence, zazwyczaj.
Wyjątek no.5 - nie musiałbym w ogóle o niej pisać, ta płyta jest tak dobra

Zdarza mi się jak każdemu, że od czasu do czasu umknie mi jakaś premiera płytowa, która umknąć za żadne skarby nie powinna. Crystal Fighters "Star of Love" jest właśnie taką płytą. Premiera w Polsce miała miejsce bodajże pod koniec stycznia bieżącego roku (na świecie był to chyba wrzesień poprzedniego roku) i nigdzie nie przyuważyłem jakiegokolwiek zainteresowania nią ze strony mediów. W prasie nic, w internecie jakieś echa tylko, w telewizji... pff zapomnijmy, akurat ten nośnik nowości muzycznych się w zupełności wyczerpał, chyba że jesteśmy fanami Lady Gagi itp. potworków.
Prawda jest taka, że ta płyta przebojowością w tej stylistyce muzycznej spokojnie dorównuje "Oracular Spectacural" MGMT, ba(!) nawet ją przewyższa! Tutaj każda piosenka to potencjalny przebój! Nie mam bladego pojęcia jak ten hiszpańsko-angielski zespół to zrobił, że wpadłem w taki hura optymizm ale czyżby to była najlepsza płyta zimy?
Pomieszanie electro punka, drum 'n bassu, dub stepu, indie, fantastycznych melodii, przepływu pozytywnej energii wprost z kraju basków (typowe hiszpańskie elementy ludowe i etniczne też się znajdą) i to wszystko podane w tanecznej formie.

Pierwsza piosenka "Solar System" zaczyna się delikatnymi dźwiękami gitar i bębenków by za chwile przerodzić się w coś co spokojnie mógłby wyprodukować deadmau5, następnie znowu wolniej i wchodzą wielogłosowo śpiewany refreny, które od razu zaczynają nam latać po głowie (zaznaczę to tylko na początku bo na każdej piosence jest tak samo).
"Xtatic Truth" ma w sobie coś z Manu Chao i muzycznego "falowania" MGMT. Na "I Do This Everyday" po raz pierwszy usłyszymy mocny gitarowy riff, który będzie połączony z wokalem a'la Crystal Castels, dodatkowo jeszcze w tle słychać M.I.A. nie po raz ostatni.
Kolejny w kolejce już czeka "Champion Sound", na którym wreszcie możemy odetchnąć przy dźwiękach gitary w stylistyce flamenco i elektronicznych dzwiękach, które mnie osobiście przywołują na myśl kulturę azteków(?) zaginione miasta złota i melodie wygrywane na prostych fletach. Popowych klimatów doświadczymy słuchając "Plage", przed oczami ukazuje nam się piasek, lazurowa woda, może to hawaje ze specyficzną sekcją rytmiczną, nieomalże apelowo/wojskową! Na "In the Summer" wracamy do Crystal Castels ze wschodnią orientalną nutką.
"At Home" oparty głównie na chóralnym wokalu też trąci orientem i jest stosunkowo aranżacyjnie uboższy od poprzednich utworów. Później dancowe "I love London" mogło spokojnie by się znaleźć na jakiejś płycie M.I.A. Za eksperymenty z dub stepem Crystal Fighters wzięli się w "Swallow" gdzie znowu troszkę słychać MGMT czy Empire of the Sun. "With You" to stylistyczny a wycieczka do lat '80 i na zakończenie znowu zaczynamy akustycznie, wręcz folkowo by całkiem zgrabnie dodawać coraz więcej elektronicznych elementów, które galopują już do końca tego 42 minutowego albumu.

Mimo tak wielu porównań pod żadnym względem nie jest to płyta wtórna! O nie! Zapamiętajcie tą nazwę CRYSTAL FIGHTERS bo w tym roku* musi być o nich jeszcze głośno!

*choćby dlatego, że Crystal Fighters wystąpią na tegorocznym Open'erze.

Ps. świetnie się przy nich biega! :) sprawdzone dzisiaj!

'STAR of LOVE' album - Out Now! - http://itunes.com/crystalfighters by Crystal Fighters

niedziela, 1 maja 2011

DNA, które z założenia nie ewoluuje.


Natknąć się na muzykę tworzoną przez Stevena Wilsona wcale nie jest trudno, a to wyda płytę ze swoim macierzystym zespołem Porcupine Tree, wypuści coś solowego, nagra krążek z jednym ze swoich pobocznych projektów: No-Man czy właśnie Blackfield.
Akurat przyszedł czas na nowe wydawnictwo Blackfield czyli zespołu złożonego z wyżej wymienionego Wilsona, prog-rockowego muzyka z dużymi ambicjami i Aviva Geffena, pop-rockowego artystę z Izraela. Właśnie taki miszmasz jest ideą zespołu, nadać muzyce progresywnej popowej lekkości i przebojowości. Trzeba powiedzieć, wywiązują się z tego założenia bardzo dobrze już od 3 płyt, więc zaskoczenia nie będzie, DNA Blackfielda nie ewoluuje. Może to i dobrze.

Przez "Welcome To My DNA" przelatujemy w tempie ekspresowym, 11 piosenek, 39 minut i dziękuje dowidzenia, a zaczynamy wczuwać się w płytę dopiero(!) w okolicach 7 na liście "Blood". To spory mankament jak na muzykę, która ma wpadać w ucho natychmiast i bez warunkowo.

Płyta jest spójna, tak tak, trudno wyłowić na początku jakąś melodię, którą będziemy mogli później sobie nucić będąc na spacerze w parku. Dlaczego akurat na spacerze w parku? Chyba dlatego, że wiąże się to z relaksem, spokojem, beztroską i po prostu odpoczynkiem. Puszczamy krążek i odpływamy... szkoda, że ledwo co zdążymy odpłynąć od brzegu i płyta się kończy.
W związku z powyższym nie mogę powiedzieć, że płyta jest nudna (co w muzyce kojarzę nierozerwalnie z męką słuchania w kółko "takich samych" utworów, które na dodatek nic w sobie nie mają), a mają sporo. Zatrudniona została wreszcie orkiestra, która nie ogranicza się tylko do tendencyjnych smyczków, mamy też rewelacyjną produkcję - klarowną i przestrzenną, plus gitary Wilsona, które dosłownie się piętrzą w piosenkach. Aranżacje są zaskakująco rozbudowane ale bez przesadnego przepychu, wszystko jest prowadzone subtelną ręką, ma swoje miejsce w kompozycji.
Niewątpliwie jedyna piosenką, która wyraźnie zaznacza swoją obecność na płycie jest "Blood", bardzo szybka, skoczna, z masą etnicznych instrumentów i mocnymi gitarami (mam nawet wrażenie, że w pewnym momencie słychać kobzy!). Świetny jest też czwarty na płycie "Waving" - taka wpadająca od razu w ucho perełka. Właściwie tak jak mówiłem, na większą uwagę zasługuje każdy kawałek od "Blood" w górę. "Zigota", która posiada niezliczoną ilość przełamań i zwrotów "akcji", bardzo ładny "Oxygen", wydający się chyba najbardziej zwartym utworem.
Na sam koniec czeka deser w postaci "DNA", typowego Blackfieldowego zakończenia z delikatnym feelingiem. Takie miłe nie zaskoczenie.

"Welcome To My DNA" nie jest na pewno płytą wybitną (brak jej trochę muzycznych fajerwerków) ale Wilson poniżej poziomu "dobry" nie schodzi nigdy, nieważne co akurat nagrywa i z kim. Jest to po prostu jedna z tych dobrych płyt, z którymi powinniśmy się zapoznać i dać się ponieść choć przez chwilę magii.

Blackfield - Waving