niedziela, 26 czerwca 2011

W tych kościach aż chrzęszczy wyspiarstwo!

Frank Turner nie jest jednym z tych artystów, którzy między wydaniem kolejnych płyt robią sobie cztero/pięcioletnie przerwy. W duszy mu gra, a jak gra to wchodzi do studia i nagrywa, i tak najnowszy krążek "England Keep My Bones" jest jego czwartym albumem od 2007 roku kiedy to debiutował solowo. Sam tytuł albumu jest zaczerpnięty ze sztuki Williama Shakespeare'a "The Life and Death of King John" (ot taka nieważna informacja ;) ). Na pierwszych płytach mieliśmy akustyczne folkowe granie z Irlandzkimi naleciałościami, na każdej następnej dodawanych było coraz więcej przesterowanych gitar i innych instrumentów. Obecnie Turner gra po prostu rock n' rolla. Album można dwojako podzielić na pół: 1) ze względu na koncept gdzie część piosenek opowiada o jego wspaniałej wyspie, Wielkiej Brytanii, a część jest celebracją, pewnie zaistniałą z powodu możliwości mieszkania na niej. 2) ze względu na muzykę gdzie znajdują się utwory bardzo skromne aranżacyjnie, ale i tak jak pisałem, są też takie w których rock n' roll wierci się niespokojnie i pokazuje nam zęby przesterowanych gitar.

Pierwsze dźwięki są dosyć zaskakujące, gdyż słyszymy melodię wygrywaną przez sekcje dętą, która osobiście skojarzyła mi się z muzycznym podkładem do filmów noire (z lekkim angielskim zabarwieniem). Czarno biała klisza, deszczowa, ponura noc w porcie, jakiś podejrzany typ w prochowcu i kapeluszu idzie do pobliskiej speluny. Gdy do niej wchodzi dęciaki milkną, wchodzi akustyczna gitara, a facet zrzuca płaszcz i... okazuje się być całkiem równym chłopiskiem, trochę prostym ale pozytywnym, mającym tyle werwy i życia w sobie, żeby jeszcze pod koniec pokazać swoją moc. Taki jest, krótki wstęp do albumu czyli "Eulogy".
Na pierwszej pełnoprawnej piosence "Peggy Sang the Blues" zauroczyła mnie jazzowa linia basu, czego również się nie spodziewałem u Turnera. Aranżacja nie jest prosta ale nie jest przesadzona, nie ma szans żebyśmy się w niej pogubili. Mamy i gitary, i barowe pianino, i chórki, i tamburyny na początku... trochę tego się nazbierało.
"I Still Belive" to właśnie jeden z tych przedstawicieli rock n' rolla na płycie, który dodatkowo został okraszony harmonijką w stylu Dylana i wspomagającymi stadionowymi okrzykami w refrenie.
Bardzo ciekawie wypada "Rivers", który muzycznie przypomina mi John Butler Trio, które zostało zderzone z angielską opowieścią o żeglarzu.
Świetnym akcentem jest, nagrany a cappella, kawałek "English Curse", który jest napisany na podstawie podań lokalnego folkloru i opowiada o klątwie kowala i śmierci króla Williama II. Frunk Turner pokazuje nam, że ma on zacięcie i ambicje do bycia kimś w rodzaju barda Wielkiej Brytanii.
Później mamy jeszcze mocniejsze uderzenie w "One Foot Before The Other" i powoli płyta będzie się wyciszać, aż dojdziemy do dziwnie niepasującego "Redemption", które trąci takim Coldplayowym popem i mnie osobiście się nie podoba, dobrze, że chociaż pod koniec Frank decyduje się na swój normalny wokal i przesterowane gitary.
Album zamyka  piosenka "Glory Hallelujah" i już każdy wie jak ona będzie wyglądać, nikt się przecież nie zdziwi jak napiszę, że słychać organy i gospelowe przyśpiewy, a całość brzmi jak kazanie z amerykańskiego kościoła i tu wszystko było by jasne gdyby nie paradoksalne przesłanie tej piosenki. ;)

"England Keep My Bones" nie jest może płytą wybitną ale złego słowa powiedzieć nie mogę, a gdy wspomnę o tych smaczkach jak początek i zakończenie albumu + utwór a cappella to uśmiech na twarzy sam się rysuje. Frank Turner idzie cały czas ze swoją muzyka do przodu, a o tym co zaserwuje nam po kolejnych zmianach dowiemy się pewnie już niedługo biorąc pod uwagę jego częstotliwość biegania do studia nagraniowego.

Frank Turner - Peggy Sang The Blues
Frank Turner - Peggy Sang The Blues by Epitaph Records

Frank Turner - I am Disappeared
Frank Turner - I Am Disappeared by Epitaph Records

środa, 22 czerwca 2011

PRZEPROWADZKA

Panda jest od wczoraj członkiem ekipy DNAmuzyki i tam też będzie zamieszczał swoje słowo pisane. Blog natomiast nie umiera, ale jeszcze nie zdecydowałem w jakiej konwencji i w jaki sposób będzie prowadzony. O zmianach będę informował, a tymczasem zapraszam na DNAmuzyki! :)

piątek, 17 czerwca 2011

A wy czego spodziewaliście się po kolejnej brytyjskiej indie rockowej formacji?

Wielka Brytania, jeśli chodzi o muzykę, jest bardzo płodną matką szczególnie biorąc pod uwagę rzeszę indie rockowych zespołów, które pokrótce mówiąc są zjadającymi własne ogony kopiami siebie samych.
Wybicie się z tego szeregu może wyglądać nieomalże niemożliwie, a The Vaccines ameryki nie odkrywają swoim debiutanckim albumem "What Did You Expect From The Vaccines?", ale brzmią na tyle frapująco, że jak bóg da jeszcze o nich usłyszymy. Do swoich muzycznych inspiracji zaliczają The Ramones i The Jesus & Mary Chain, którzy są wyjściem do ich własnego stylu, do którego ja dorzuciłbym jeszcze troszkę melodii od Beach Boysów. Prawda, że brzmi ciekawie?

Niesamowitą zaletą krążka jest to, że chyba, żadna piosenka nie nudzi. Inną sprawą jest, że chłopaki z Londynu przyjęli bardzo radiową formę i ciężko znaleźć piosenkę, która trwa ponad 3 minuty, co można uznać za wadę ale po co skoro słucha się przyjemnie?
Na płycie niepodzielnie rządzą przesterowane, hałaśliwe gitary, które mają w sobie sporo z garażowego, noisowego stylu, a podane jest to z popowym polotem.

Pierwsza na płycie piosenka "Wreckin' Bar(ra ra ra)" z typowym Beach Boysowym chórkiem, schematyczną perkusją, która mogła by być nawet automatem, pędzi niesamowicie przez 1:22, a oni tam jeszcze miejsce na małą solówkę gitarową znaleźli! :)
Piosenki są tak pozytywne, że gdy słyszę tamburyn i refren drugiej piosenki "...if you wanna come back it's alright, it's alright!", to się najzwyczajniej w świecie uśmiecham sam do siebie.
Nawet z początkowo mroczno zarysowanego brudnymi gitarami "Blow It Up" potrafią w parę sekund zrobić niesamowicie wkręcający się popowy refren.
Ascetycznie i stosunkowo czysto wypada "Wetsiut", które prowadzone jest perkusją, a gitara odgrywa tutaj rolę przytłumionego tła.
"Norgaard" to już czysty rock n' roll, a "Post Break Up Sex" to hołdzik dla Ramones'ów.
Ostatnią piosenka pokazują, że potrafią budować bardziej skomplikowane aranżacyjnie utwory, które nie kończą się w trakcie mrugania okiem. "Family Friend" trwa ponad 8 minut i początkowo leniwie wylewa się z głośników, by z czasem coraz bardziej przyspieszać i przybierać w coraz więcej dźwięków.

Ta płyta rosła we mnie z każdą odsłuchaną piosenką, a po jednym odsłuchaniu miałem ochotę na jeszcze. Wielki pozytyw za ten bezkompromisowy melodyjny debiut. Nic nowego, ale The Vaccines po prostu fajnie grają i w wakacje sprawdzą się jak znalazł.

The Vaccines by Radar Maker

wtorek, 14 czerwca 2011

Hip hop hip hopowi nierówny.

Obcowanie z muzyką hip hopową (szczególnie polską) jest dla mnie nieomalże fizycznym kontaktem z subkulturą, której z grubsza po prostu nie rozumiem i kojarzy mi się ona z patologią. Gdzie nawet "ambitniejsze" teksty zawsze będą przesiąknięte dla mnie swoistą "kurwą". Mimo wszystko nie chcę tutaj niczego generalizować. Bardzo lubię twórczość braci Waglewskich, szanuję muzycznie O.S.T.R.'a, przychylnym okiem patrzę na poczynania Łony, jak jeden z wielu słuchałem kiedyś Paktofoniki. Obecnie za sprawą wielu przedstawicieli rodzimego hip hopu (Peja, Firma, Tede i wielu innych, których z nazwy nawet nie potrafię wymienić), nierozerwalnie ta muzyka kojarzy mi się z intelektualną impotencją.
Ostatnio zostałem poproszony przez przyjaciela o napisanie coś o projekcie Sokoła i Marysi Starosty. Pomyślałem, że będzie to ciekawym, a zarazem wymagającym doświadczeniem pisanie o płycie, która tak dalece odbiega od kręgu mojego zainteresowania. Mam nadzieję, że zachowałem coś na wzór obiektywizmu. :)

Sam pomysł połączenia specyficznego, niskiego i brudnego - wieloznacznego - rapu Sokoła z delikatnym głosem Marysi Starosty miał za zadanie wygładzić ale i poszerzyć muzycznie horyzonty. Często będziemy słyszeć fortepian, który jest głównym instrumentem żeńskiej części projektu, a o tym fakcie dają już znać nam dwie pierwsze piosenki.
Pierwsze na płycie spotkanie ma naprawdę fajnie bujający reagge'owy klimat, a w tle słyszymy nawet drewniane cymbały.
Ogólnie płyta "Czysta Brudna Prawda" ucieka od klasyfikowania i tak możemy znaleźć odniesienia do polskiej piosenki kobiecej przełomu lat'70/'80 - "Znajdziemy się" czy nawet popowych eskapad z wyraźną sekcją rytmiczną w tytułowej kompozycji, która mogła by się znaleźć np. w repertuarze Kayah?
"Ludzie to Dziwni są" jest nieomal rockowe(!) i bardziej przypomina mi Kim Nowak niż jakąkolwiek piosenkę hip hopową. Bardzo fajnie wypada przesterowana stłumiona gitara i prosty basowy rytm jako podstawa melodii. Gitarowym graniem trąci też "Myśl Pozytywnie" gdzie padają słowa, które mają być chyba autoironią Sokoła: "Nie przeklinam wcale i nie czuję agresji, Powtarzam sobie mantrę i nie odczuwam presji, Jestem wyciszony i całkiem pozbawiony nerwów", bo nawet kiedy w piosence pojawia się fajny liryczny pomysł to musi być zepsuty typowym rynsztokowym, wulgarnym "..." - w miejsce 3 kropek wstawcie jakiekolwiek przekleństwo i możecie być pewni, że ono się na płycie pojawi. Tu już nawet nie chodzi o same wulgaryzmy ale o wydźwięk, niektórych prostackich tekstów.
Przyjemne skojarzenia budzą u mnie syntezatory takie jak w "Małym Człowieku", które imitują sekcje dętą albo jak te w "Sensie Życia" wyciągnięte jakby z drugiej połowy lat '80.

Na płycie znajduje się aż 19, nienagannie wyprodukowanych, utworów, które stylistycznie są naprawdę rozciągnięte. Mamy tu z 7-8 piosenek, które hip hopowymi nazwać nie możemy, pozostałe pozycje to już typowa hiphopowa produkcja. Widać, że ambicje były, ale do mnie nawet najbardziej wysublimowane filozoficzne wywody nie dotrą jeśli będą podane w prostacki i chamski sposób ale ktoś może z nich jednak skorzysta. Muzycznie jak na produkcję hip hopową duży plus i warto, nawet jeżeli nie całą płytę to tych parę utworów.

Sokół & Marysia Starosta - Myśli Pozytywne
Mysl pozytywnie by Sokol i Marysia Starosta

sobota, 11 czerwca 2011

Bardziej kolorowy City and Colour.

Od pradawnych czasów wiadome było, że człowiek posiada dualną naturę, jak ying i yang tworząc harmonię. Nawet największy z niespokojnych duchów posiada w sobie umiłowanie ładu i spokoju. Właśnie tę drugą naturę na projekcie City and Colour pokazuje Dallas Green, lider post hardcore'owego zespołu Alexisonfire.
Proste akustyczne melodie w melancholijnym klimacie, bardzo ładne i chwytliwe refreny.
Tak było na pierwszej płycie "Sometimes", na nowo wydanej "Little Hell" widać wszechobecny, dotykający każdego aspektu progres.
Od znacznie technicznego grania, przez moc, po znacznie bardziej urozmaiconą aranżację. Skojarzenia z piosenkami Williama Fitzsimmonsa, na które zostały rzucone promienie słoneczne, jak najbardziej na miejscu.
Album rozpoczyna "We Found Each Other in the Dark", które leniwie wprowadza nas, a zarazem wyraźnie pokazuje co się zmieniło w porównaniu z poprzednim krążkiem.Mamy tutaj bogatą aranżację 3 gitar w alt-countrowej stylistyce z bluesowym zacięciem i stylem (użycie bottle finger).
Druga piosenka jest już znacznie szybsza, z niemalże popowym refrenem, bardzo szybko wpada w ucho. W tym momencie wiemy już, że melancholia na tym albumie rządzić nie będzie. Trzecia piosenka to lekkie mrugnięcie w stronę debiutu, ale ten tytuł... "Grand Optimist" - mówi sam za siebie.
Na "Fragile Bird" po raz pierwszy słyszymy mocne przesterowane gitary(!), osobiście szczęka mi opadła, czegoś takiego się nie spodziewałem, transowe dźwięki niosą nas do melodyjnego refrenu. Nie ma to natomiast już nic wspólnego z akustycznym graniem.
"Northen Wind" spokojnie mógł znaleźć się na debiucie, jedna z najładniejszych i zarazem najprostszych kompozycji na płycie.
Green ponownie raczy nas cięższym brzmieniem na "Weightless" gdzie zwrotka bardzo przypomina mi melodycznie "Spadam" Comy.
Ostatnie piosenki to znowu uśmiech do prostszego grania choć "Hope for Now" z delikatnego prostego pianina przechodzi w noisowe ostre gitary tworząc naprawdę mocny finał.
Tak więc dualizm dualizmem, ale to co w duszy gra w końcu znajdzie ujście i tak. Dallas Green debiutem znalazł rzesze fanów, którzy po nowy krążku napewno się od niego nie odwrócą, a poszerzenie stylistyki  i wpadające w ucho melodie z "Little Hell" mogą tylko zwiększyć tę liczbę.

City and Colour by VagrantRecords

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Subiektywna reprezentacja 11 teledysków, które zapadają w pamięci dłużej.

"Mam to na końcu języka" - jest bardzo powszechnym zjawiskiem chwilowej amnezji, może dotyczyć części zagadnienia jaki i całości, lecz w obu przypadkach uniemożliwia odszukanie odpowiedzi na nurtujące nas pytanie. Czasami dochodzi do hiperboli tego zdarzenia i nawet przy pomocy wujka google, mając sporo poszlak jesteśmy bezradni. Tak jak ja dosłownie przed chwilą, kiedy to próbowałem znaleźć animowany teledysk do piosenki Stinga (tu pojawia się pierwsza niewiadoma), który był zrobiony w konwencji pracy małego dziecka. W piwnicy mam jeszcze kasetę VHS, na której owe cudo się znajduje. Podczas bez efektywnego szukania, wpadłem na pomysł, żeby zrobić małe i subiektywne zestawienie ciekawych teledysków(padło na 11 klipów). Wybór był naprawdę bardzo trudny dlatego będę zasłaniał się "upodobaniem w danej chwili", co mam nadzieję, będzie tłumaczyć np. to, że nie ma wśród nich Thrillera - Michaela Jacksona, dzięki któremu teledyski w ogóle zaczęły powstawać i stanowić czasami nierozdzielną całość z piosenką.

Numer 11.
Otherside - Red Hot Chili Peppers (1999)
Abstrakcyjno kubistyczne kształty w na wpół czarno-białej stylistyce, okraszone historią z szaleństwem w tle.

Numer 10.
Where’s Your Head At - Basement Jaxx (2001)
Zabawy genetyczne były w tamtym czasie gorącym tematem. Panowie z Basement Jaxx podeszli do tego z dużym dystansem.

Numer 9.
Sober - Tool (1993)
Niesamowicie niepokojące obrazy rysowały się w tych stworzonych metodą poklatkową klipach. Koszmary powinny być zadowolone z takiej wizualizacji.

Numer 8.
Fell in Love With a Girl - The White Stripes (2001)
Przecież każdy z nas bawił się kiedyś klockami i budował wszystko co podsunęła w danym momencie wyobraźnia!

Numer 7.
Take On Me - A-Ha (1985)
Jeden z standardowych klasyków. Połączenie szkicu ołówkiem z aktorskim klipem. Genialna zabawa konwencją.

Numer 6.
Human Behaviour - Bjork (1993)
Jest tu sporo odniesień do różnych bajek (np. o złotowłosej i 3 misiach) i chyba tyle samo zabawy formami i stylistyką.


Numer 5.
Subterranean Homesick Blues - Bob Dylan (1965)
Jeden z najprostszych, a zarazem najbardziej zapamiętanych pomysłów na teledysk, w przyszłości będzie wielokrotnie kopiowany.

Numer 4.
Tonight, Tonight - Smashing Pumpkins (1996)
Hołd oddany niememu filmowi "Podróż na księżyc", nakręcony z wielkim rozmachem i w iście teatralny stylu.


Numer 3.
Do The Evolution - Pearl Jam (1998)
Bardzo sugestywnie przedstawiona wizja ewolucji w postaci świetnie narysowanej animacji.

Numer 2.
Imitation Of Life - R.E.M. (2001)
Niesamowity teledysk, w którym ilość akcji, a zarazem smaczków jest tak ogromna, że teledysk trzeba obejrzeć minimum kilkukrotnie.


Numer 1.
Sledgehammer - Peter Gabriel (1986)
Niby Genesis kręciło z Philem Collinsem śmieszne i ciekawe teledyski? No to były lider im pokazał co to znaczy zrobić legendarne wideo!!!

Zachęcam do wrzucania linków do swoich ulubionych teledysków! :)

Blues + rock = Joe Bonamassa

Cudowne dziecko blues rocka Joe Bonamassa nienawidzi chyba stagnacji i bezczynności. Od pewnego czasu ma w zwyczaju co roku wydawać płytę, aczkolwiek i to wydaje się być dla niego niewystarczającym natężeniem pracy więc w między czasie potrafi upchnąć jeszcze rewelacyjny, choć trochę pominięty na forum muzycznym, album supergrupy którą stworzył z Glennem Hughesem, Jasonem Bonham'em i Derekiem Sherinianem.
Kunszt techniczny naprawdę stawia Joe bardzo wysoko wśród najlepszych gitarzystów, a natura głosu również mu nie poszczędziła. Joe Bonamassa to już "marka", która nie zawodzi i jeśli lubimy mocne gitarowe granie z bluesowym zacięciem naszpikowanym świetnymi solówkami, to zapoznanie się z jego twórczością jest praktycznie naszym obowiązkiem, a najnowszy krążek "Dust Blow" jest dobrą do tego okazją.

Płytę z pasją i mocą rozpoczyna "Slow Train", który jak przystało na lokomotywę, rusza powoli dźwiękami gitary, które doskonale to obrazują, by już po chwili pędzić z bluesową nonszalancją przez pustynne tereny dzikiego zachodu.
Później mamy tytułowy "Dust Blow", który w swoistym flow powoli buja, aż wierzymy na słowo w tekst "Now I fell like I'm living. Living in a dust bowl", ba, nieomal czujemy ten kurz w ustach!
Następnie Bonamassa razem z gościem, John Hiatt, uracza nas typowym amerykańskim rockiem południa lat '80. Mamy klawisze a 'la Dire Straits, lekko countrową linię melodyczną i gitarę, która jak rzadko nie dźwięczy tak ciężkim przesterem w "Tenessee Plates".
Małą odskocznią jest "Black Lung Heartache", gdzie zaczynamy od nieomalże folkowych akustycznych brzmień z instrumentami przypominającymi banjo, by w środku nastąpiło przełamanie ciężkim riffem i wymyślną solówką(którą znajdziemy w każdej piosence).
"You Better Watch Yourself" to typowy bluesowy kawałek, z pianinem i typową dla takich melodii perkusją. Trochę nasuwa mi ta piosenka barowy klimat, ale jeśli miałby być to bar, była by to bardzo wesoła spelunka z licznymi "barwnymi" bywalcami, którzy to zawsze z miłą chęcią uraczą nas jakąś niesamowitą opowieścią, której nie dajemy wiary.
Na "Heartbreaker" mamy kolejnego gościa w postaci, kolegi Hughes'a, a sama piosenka kojarzy mi się troszkę z dokonaniami obecnego zespołu Jacka White'a czyli The Raconteurs z bluesową posypką.
Najbardziej wyróżniającą piosenką spośród wszystkich jest napewno "Sweet Rowena" zagrana z Vincem Gillem i jest to już typowy blues, gdzie nawet Bonamassa powstrzymał się od tak ukochanego mocniejszego brzmienia.

Płyta jest naprawdę rewelacyjna, a brakuje mi w niej tylko jednego! Mianowicie, takiej funkowej perełki, w której jestem zakochany od bardzo dawna, jaką jest Funkier Then A Mosquito's Tweeter. Jest to oczywiście subiektywna dygresja od świetnej, równej od początku do końca płyty, która nie zdąży nam się znudzić przed kolejnym albumem Bonamassy, który zapewne już nieługo. ;)

Joe Bonamassa - Dust Blow
Joe Bonamassa - Dust Bowl by Provoguerecords