niedziela, 26 czerwca 2011

W tych kościach aż chrzęszczy wyspiarstwo!

Frank Turner nie jest jednym z tych artystów, którzy między wydaniem kolejnych płyt robią sobie cztero/pięcioletnie przerwy. W duszy mu gra, a jak gra to wchodzi do studia i nagrywa, i tak najnowszy krążek "England Keep My Bones" jest jego czwartym albumem od 2007 roku kiedy to debiutował solowo. Sam tytuł albumu jest zaczerpnięty ze sztuki Williama Shakespeare'a "The Life and Death of King John" (ot taka nieważna informacja ;) ). Na pierwszych płytach mieliśmy akustyczne folkowe granie z Irlandzkimi naleciałościami, na każdej następnej dodawanych było coraz więcej przesterowanych gitar i innych instrumentów. Obecnie Turner gra po prostu rock n' rolla. Album można dwojako podzielić na pół: 1) ze względu na koncept gdzie część piosenek opowiada o jego wspaniałej wyspie, Wielkiej Brytanii, a część jest celebracją, pewnie zaistniałą z powodu możliwości mieszkania na niej. 2) ze względu na muzykę gdzie znajdują się utwory bardzo skromne aranżacyjnie, ale i tak jak pisałem, są też takie w których rock n' roll wierci się niespokojnie i pokazuje nam zęby przesterowanych gitar.

Pierwsze dźwięki są dosyć zaskakujące, gdyż słyszymy melodię wygrywaną przez sekcje dętą, która osobiście skojarzyła mi się z muzycznym podkładem do filmów noire (z lekkim angielskim zabarwieniem). Czarno biała klisza, deszczowa, ponura noc w porcie, jakiś podejrzany typ w prochowcu i kapeluszu idzie do pobliskiej speluny. Gdy do niej wchodzi dęciaki milkną, wchodzi akustyczna gitara, a facet zrzuca płaszcz i... okazuje się być całkiem równym chłopiskiem, trochę prostym ale pozytywnym, mającym tyle werwy i życia w sobie, żeby jeszcze pod koniec pokazać swoją moc. Taki jest, krótki wstęp do albumu czyli "Eulogy".
Na pierwszej pełnoprawnej piosence "Peggy Sang the Blues" zauroczyła mnie jazzowa linia basu, czego również się nie spodziewałem u Turnera. Aranżacja nie jest prosta ale nie jest przesadzona, nie ma szans żebyśmy się w niej pogubili. Mamy i gitary, i barowe pianino, i chórki, i tamburyny na początku... trochę tego się nazbierało.
"I Still Belive" to właśnie jeden z tych przedstawicieli rock n' rolla na płycie, który dodatkowo został okraszony harmonijką w stylu Dylana i wspomagającymi stadionowymi okrzykami w refrenie.
Bardzo ciekawie wypada "Rivers", który muzycznie przypomina mi John Butler Trio, które zostało zderzone z angielską opowieścią o żeglarzu.
Świetnym akcentem jest, nagrany a cappella, kawałek "English Curse", który jest napisany na podstawie podań lokalnego folkloru i opowiada o klątwie kowala i śmierci króla Williama II. Frunk Turner pokazuje nam, że ma on zacięcie i ambicje do bycia kimś w rodzaju barda Wielkiej Brytanii.
Później mamy jeszcze mocniejsze uderzenie w "One Foot Before The Other" i powoli płyta będzie się wyciszać, aż dojdziemy do dziwnie niepasującego "Redemption", które trąci takim Coldplayowym popem i mnie osobiście się nie podoba, dobrze, że chociaż pod koniec Frank decyduje się na swój normalny wokal i przesterowane gitary.
Album zamyka  piosenka "Glory Hallelujah" i już każdy wie jak ona będzie wyglądać, nikt się przecież nie zdziwi jak napiszę, że słychać organy i gospelowe przyśpiewy, a całość brzmi jak kazanie z amerykańskiego kościoła i tu wszystko było by jasne gdyby nie paradoksalne przesłanie tej piosenki. ;)

"England Keep My Bones" nie jest może płytą wybitną ale złego słowa powiedzieć nie mogę, a gdy wspomnę o tych smaczkach jak początek i zakończenie albumu + utwór a cappella to uśmiech na twarzy sam się rysuje. Frank Turner idzie cały czas ze swoją muzyka do przodu, a o tym co zaserwuje nam po kolejnych zmianach dowiemy się pewnie już niedługo biorąc pod uwagę jego częstotliwość biegania do studia nagraniowego.

Frank Turner - Peggy Sang The Blues
Frank Turner - Peggy Sang The Blues by Epitaph Records

Frank Turner - I am Disappeared
Frank Turner - I Am Disappeared by Epitaph Records

środa, 22 czerwca 2011

PRZEPROWADZKA

Panda jest od wczoraj członkiem ekipy DNAmuzyki i tam też będzie zamieszczał swoje słowo pisane. Blog natomiast nie umiera, ale jeszcze nie zdecydowałem w jakiej konwencji i w jaki sposób będzie prowadzony. O zmianach będę informował, a tymczasem zapraszam na DNAmuzyki! :)

piątek, 17 czerwca 2011

A wy czego spodziewaliście się po kolejnej brytyjskiej indie rockowej formacji?

Wielka Brytania, jeśli chodzi o muzykę, jest bardzo płodną matką szczególnie biorąc pod uwagę rzeszę indie rockowych zespołów, które pokrótce mówiąc są zjadającymi własne ogony kopiami siebie samych.
Wybicie się z tego szeregu może wyglądać nieomalże niemożliwie, a The Vaccines ameryki nie odkrywają swoim debiutanckim albumem "What Did You Expect From The Vaccines?", ale brzmią na tyle frapująco, że jak bóg da jeszcze o nich usłyszymy. Do swoich muzycznych inspiracji zaliczają The Ramones i The Jesus & Mary Chain, którzy są wyjściem do ich własnego stylu, do którego ja dorzuciłbym jeszcze troszkę melodii od Beach Boysów. Prawda, że brzmi ciekawie?

Niesamowitą zaletą krążka jest to, że chyba, żadna piosenka nie nudzi. Inną sprawą jest, że chłopaki z Londynu przyjęli bardzo radiową formę i ciężko znaleźć piosenkę, która trwa ponad 3 minuty, co można uznać za wadę ale po co skoro słucha się przyjemnie?
Na płycie niepodzielnie rządzą przesterowane, hałaśliwe gitary, które mają w sobie sporo z garażowego, noisowego stylu, a podane jest to z popowym polotem.

Pierwsza na płycie piosenka "Wreckin' Bar(ra ra ra)" z typowym Beach Boysowym chórkiem, schematyczną perkusją, która mogła by być nawet automatem, pędzi niesamowicie przez 1:22, a oni tam jeszcze miejsce na małą solówkę gitarową znaleźli! :)
Piosenki są tak pozytywne, że gdy słyszę tamburyn i refren drugiej piosenki "...if you wanna come back it's alright, it's alright!", to się najzwyczajniej w świecie uśmiecham sam do siebie.
Nawet z początkowo mroczno zarysowanego brudnymi gitarami "Blow It Up" potrafią w parę sekund zrobić niesamowicie wkręcający się popowy refren.
Ascetycznie i stosunkowo czysto wypada "Wetsiut", które prowadzone jest perkusją, a gitara odgrywa tutaj rolę przytłumionego tła.
"Norgaard" to już czysty rock n' roll, a "Post Break Up Sex" to hołdzik dla Ramones'ów.
Ostatnią piosenka pokazują, że potrafią budować bardziej skomplikowane aranżacyjnie utwory, które nie kończą się w trakcie mrugania okiem. "Family Friend" trwa ponad 8 minut i początkowo leniwie wylewa się z głośników, by z czasem coraz bardziej przyspieszać i przybierać w coraz więcej dźwięków.

Ta płyta rosła we mnie z każdą odsłuchaną piosenką, a po jednym odsłuchaniu miałem ochotę na jeszcze. Wielki pozytyw za ten bezkompromisowy melodyjny debiut. Nic nowego, ale The Vaccines po prostu fajnie grają i w wakacje sprawdzą się jak znalazł.

The Vaccines by Radar Maker

wtorek, 14 czerwca 2011

Hip hop hip hopowi nierówny.

Obcowanie z muzyką hip hopową (szczególnie polską) jest dla mnie nieomalże fizycznym kontaktem z subkulturą, której z grubsza po prostu nie rozumiem i kojarzy mi się ona z patologią. Gdzie nawet "ambitniejsze" teksty zawsze będą przesiąknięte dla mnie swoistą "kurwą". Mimo wszystko nie chcę tutaj niczego generalizować. Bardzo lubię twórczość braci Waglewskich, szanuję muzycznie O.S.T.R.'a, przychylnym okiem patrzę na poczynania Łony, jak jeden z wielu słuchałem kiedyś Paktofoniki. Obecnie za sprawą wielu przedstawicieli rodzimego hip hopu (Peja, Firma, Tede i wielu innych, których z nazwy nawet nie potrafię wymienić), nierozerwalnie ta muzyka kojarzy mi się z intelektualną impotencją.
Ostatnio zostałem poproszony przez przyjaciela o napisanie coś o projekcie Sokoła i Marysi Starosty. Pomyślałem, że będzie to ciekawym, a zarazem wymagającym doświadczeniem pisanie o płycie, która tak dalece odbiega od kręgu mojego zainteresowania. Mam nadzieję, że zachowałem coś na wzór obiektywizmu. :)

Sam pomysł połączenia specyficznego, niskiego i brudnego - wieloznacznego - rapu Sokoła z delikatnym głosem Marysi Starosty miał za zadanie wygładzić ale i poszerzyć muzycznie horyzonty. Często będziemy słyszeć fortepian, który jest głównym instrumentem żeńskiej części projektu, a o tym fakcie dają już znać nam dwie pierwsze piosenki.
Pierwsze na płycie spotkanie ma naprawdę fajnie bujający reagge'owy klimat, a w tle słyszymy nawet drewniane cymbały.
Ogólnie płyta "Czysta Brudna Prawda" ucieka od klasyfikowania i tak możemy znaleźć odniesienia do polskiej piosenki kobiecej przełomu lat'70/'80 - "Znajdziemy się" czy nawet popowych eskapad z wyraźną sekcją rytmiczną w tytułowej kompozycji, która mogła by się znaleźć np. w repertuarze Kayah?
"Ludzie to Dziwni są" jest nieomal rockowe(!) i bardziej przypomina mi Kim Nowak niż jakąkolwiek piosenkę hip hopową. Bardzo fajnie wypada przesterowana stłumiona gitara i prosty basowy rytm jako podstawa melodii. Gitarowym graniem trąci też "Myśl Pozytywnie" gdzie padają słowa, które mają być chyba autoironią Sokoła: "Nie przeklinam wcale i nie czuję agresji, Powtarzam sobie mantrę i nie odczuwam presji, Jestem wyciszony i całkiem pozbawiony nerwów", bo nawet kiedy w piosence pojawia się fajny liryczny pomysł to musi być zepsuty typowym rynsztokowym, wulgarnym "..." - w miejsce 3 kropek wstawcie jakiekolwiek przekleństwo i możecie być pewni, że ono się na płycie pojawi. Tu już nawet nie chodzi o same wulgaryzmy ale o wydźwięk, niektórych prostackich tekstów.
Przyjemne skojarzenia budzą u mnie syntezatory takie jak w "Małym Człowieku", które imitują sekcje dętą albo jak te w "Sensie Życia" wyciągnięte jakby z drugiej połowy lat '80.

Na płycie znajduje się aż 19, nienagannie wyprodukowanych, utworów, które stylistycznie są naprawdę rozciągnięte. Mamy tu z 7-8 piosenek, które hip hopowymi nazwać nie możemy, pozostałe pozycje to już typowa hiphopowa produkcja. Widać, że ambicje były, ale do mnie nawet najbardziej wysublimowane filozoficzne wywody nie dotrą jeśli będą podane w prostacki i chamski sposób ale ktoś może z nich jednak skorzysta. Muzycznie jak na produkcję hip hopową duży plus i warto, nawet jeżeli nie całą płytę to tych parę utworów.

Sokół & Marysia Starosta - Myśli Pozytywne
Mysl pozytywnie by Sokol i Marysia Starosta

sobota, 11 czerwca 2011

Bardziej kolorowy City and Colour.

Od pradawnych czasów wiadome było, że człowiek posiada dualną naturę, jak ying i yang tworząc harmonię. Nawet największy z niespokojnych duchów posiada w sobie umiłowanie ładu i spokoju. Właśnie tę drugą naturę na projekcie City and Colour pokazuje Dallas Green, lider post hardcore'owego zespołu Alexisonfire.
Proste akustyczne melodie w melancholijnym klimacie, bardzo ładne i chwytliwe refreny.
Tak było na pierwszej płycie "Sometimes", na nowo wydanej "Little Hell" widać wszechobecny, dotykający każdego aspektu progres.
Od znacznie technicznego grania, przez moc, po znacznie bardziej urozmaiconą aranżację. Skojarzenia z piosenkami Williama Fitzsimmonsa, na które zostały rzucone promienie słoneczne, jak najbardziej na miejscu.
Album rozpoczyna "We Found Each Other in the Dark", które leniwie wprowadza nas, a zarazem wyraźnie pokazuje co się zmieniło w porównaniu z poprzednim krążkiem.Mamy tutaj bogatą aranżację 3 gitar w alt-countrowej stylistyce z bluesowym zacięciem i stylem (użycie bottle finger).
Druga piosenka jest już znacznie szybsza, z niemalże popowym refrenem, bardzo szybko wpada w ucho. W tym momencie wiemy już, że melancholia na tym albumie rządzić nie będzie. Trzecia piosenka to lekkie mrugnięcie w stronę debiutu, ale ten tytuł... "Grand Optimist" - mówi sam za siebie.
Na "Fragile Bird" po raz pierwszy słyszymy mocne przesterowane gitary(!), osobiście szczęka mi opadła, czegoś takiego się nie spodziewałem, transowe dźwięki niosą nas do melodyjnego refrenu. Nie ma to natomiast już nic wspólnego z akustycznym graniem.
"Northen Wind" spokojnie mógł znaleźć się na debiucie, jedna z najładniejszych i zarazem najprostszych kompozycji na płycie.
Green ponownie raczy nas cięższym brzmieniem na "Weightless" gdzie zwrotka bardzo przypomina mi melodycznie "Spadam" Comy.
Ostatnie piosenki to znowu uśmiech do prostszego grania choć "Hope for Now" z delikatnego prostego pianina przechodzi w noisowe ostre gitary tworząc naprawdę mocny finał.
Tak więc dualizm dualizmem, ale to co w duszy gra w końcu znajdzie ujście i tak. Dallas Green debiutem znalazł rzesze fanów, którzy po nowy krążku napewno się od niego nie odwrócą, a poszerzenie stylistyki  i wpadające w ucho melodie z "Little Hell" mogą tylko zwiększyć tę liczbę.

City and Colour by VagrantRecords

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Subiektywna reprezentacja 11 teledysków, które zapadają w pamięci dłużej.

"Mam to na końcu języka" - jest bardzo powszechnym zjawiskiem chwilowej amnezji, może dotyczyć części zagadnienia jaki i całości, lecz w obu przypadkach uniemożliwia odszukanie odpowiedzi na nurtujące nas pytanie. Czasami dochodzi do hiperboli tego zdarzenia i nawet przy pomocy wujka google, mając sporo poszlak jesteśmy bezradni. Tak jak ja dosłownie przed chwilą, kiedy to próbowałem znaleźć animowany teledysk do piosenki Stinga (tu pojawia się pierwsza niewiadoma), który był zrobiony w konwencji pracy małego dziecka. W piwnicy mam jeszcze kasetę VHS, na której owe cudo się znajduje. Podczas bez efektywnego szukania, wpadłem na pomysł, żeby zrobić małe i subiektywne zestawienie ciekawych teledysków(padło na 11 klipów). Wybór był naprawdę bardzo trudny dlatego będę zasłaniał się "upodobaniem w danej chwili", co mam nadzieję, będzie tłumaczyć np. to, że nie ma wśród nich Thrillera - Michaela Jacksona, dzięki któremu teledyski w ogóle zaczęły powstawać i stanowić czasami nierozdzielną całość z piosenką.

Numer 11.
Otherside - Red Hot Chili Peppers (1999)
Abstrakcyjno kubistyczne kształty w na wpół czarno-białej stylistyce, okraszone historią z szaleństwem w tle.

Numer 10.
Where’s Your Head At - Basement Jaxx (2001)
Zabawy genetyczne były w tamtym czasie gorącym tematem. Panowie z Basement Jaxx podeszli do tego z dużym dystansem.

Numer 9.
Sober - Tool (1993)
Niesamowicie niepokojące obrazy rysowały się w tych stworzonych metodą poklatkową klipach. Koszmary powinny być zadowolone z takiej wizualizacji.

Numer 8.
Fell in Love With a Girl - The White Stripes (2001)
Przecież każdy z nas bawił się kiedyś klockami i budował wszystko co podsunęła w danym momencie wyobraźnia!

Numer 7.
Take On Me - A-Ha (1985)
Jeden z standardowych klasyków. Połączenie szkicu ołówkiem z aktorskim klipem. Genialna zabawa konwencją.

Numer 6.
Human Behaviour - Bjork (1993)
Jest tu sporo odniesień do różnych bajek (np. o złotowłosej i 3 misiach) i chyba tyle samo zabawy formami i stylistyką.


Numer 5.
Subterranean Homesick Blues - Bob Dylan (1965)
Jeden z najprostszych, a zarazem najbardziej zapamiętanych pomysłów na teledysk, w przyszłości będzie wielokrotnie kopiowany.

Numer 4.
Tonight, Tonight - Smashing Pumpkins (1996)
Hołd oddany niememu filmowi "Podróż na księżyc", nakręcony z wielkim rozmachem i w iście teatralny stylu.


Numer 3.
Do The Evolution - Pearl Jam (1998)
Bardzo sugestywnie przedstawiona wizja ewolucji w postaci świetnie narysowanej animacji.

Numer 2.
Imitation Of Life - R.E.M. (2001)
Niesamowity teledysk, w którym ilość akcji, a zarazem smaczków jest tak ogromna, że teledysk trzeba obejrzeć minimum kilkukrotnie.


Numer 1.
Sledgehammer - Peter Gabriel (1986)
Niby Genesis kręciło z Philem Collinsem śmieszne i ciekawe teledyski? No to były lider im pokazał co to znaczy zrobić legendarne wideo!!!

Zachęcam do wrzucania linków do swoich ulubionych teledysków! :)

Blues + rock = Joe Bonamassa

Cudowne dziecko blues rocka Joe Bonamassa nienawidzi chyba stagnacji i bezczynności. Od pewnego czasu ma w zwyczaju co roku wydawać płytę, aczkolwiek i to wydaje się być dla niego niewystarczającym natężeniem pracy więc w między czasie potrafi upchnąć jeszcze rewelacyjny, choć trochę pominięty na forum muzycznym, album supergrupy którą stworzył z Glennem Hughesem, Jasonem Bonham'em i Derekiem Sherinianem.
Kunszt techniczny naprawdę stawia Joe bardzo wysoko wśród najlepszych gitarzystów, a natura głosu również mu nie poszczędziła. Joe Bonamassa to już "marka", która nie zawodzi i jeśli lubimy mocne gitarowe granie z bluesowym zacięciem naszpikowanym świetnymi solówkami, to zapoznanie się z jego twórczością jest praktycznie naszym obowiązkiem, a najnowszy krążek "Dust Blow" jest dobrą do tego okazją.

Płytę z pasją i mocą rozpoczyna "Slow Train", który jak przystało na lokomotywę, rusza powoli dźwiękami gitary, które doskonale to obrazują, by już po chwili pędzić z bluesową nonszalancją przez pustynne tereny dzikiego zachodu.
Później mamy tytułowy "Dust Blow", który w swoistym flow powoli buja, aż wierzymy na słowo w tekst "Now I fell like I'm living. Living in a dust bowl", ba, nieomal czujemy ten kurz w ustach!
Następnie Bonamassa razem z gościem, John Hiatt, uracza nas typowym amerykańskim rockiem południa lat '80. Mamy klawisze a 'la Dire Straits, lekko countrową linię melodyczną i gitarę, która jak rzadko nie dźwięczy tak ciężkim przesterem w "Tenessee Plates".
Małą odskocznią jest "Black Lung Heartache", gdzie zaczynamy od nieomalże folkowych akustycznych brzmień z instrumentami przypominającymi banjo, by w środku nastąpiło przełamanie ciężkim riffem i wymyślną solówką(którą znajdziemy w każdej piosence).
"You Better Watch Yourself" to typowy bluesowy kawałek, z pianinem i typową dla takich melodii perkusją. Trochę nasuwa mi ta piosenka barowy klimat, ale jeśli miałby być to bar, była by to bardzo wesoła spelunka z licznymi "barwnymi" bywalcami, którzy to zawsze z miłą chęcią uraczą nas jakąś niesamowitą opowieścią, której nie dajemy wiary.
Na "Heartbreaker" mamy kolejnego gościa w postaci, kolegi Hughes'a, a sama piosenka kojarzy mi się troszkę z dokonaniami obecnego zespołu Jacka White'a czyli The Raconteurs z bluesową posypką.
Najbardziej wyróżniającą piosenką spośród wszystkich jest napewno "Sweet Rowena" zagrana z Vincem Gillem i jest to już typowy blues, gdzie nawet Bonamassa powstrzymał się od tak ukochanego mocniejszego brzmienia.

Płyta jest naprawdę rewelacyjna, a brakuje mi w niej tylko jednego! Mianowicie, takiej funkowej perełki, w której jestem zakochany od bardzo dawna, jaką jest Funkier Then A Mosquito's Tweeter. Jest to oczywiście subiektywna dygresja od świetnej, równej od początku do końca płyty, która nie zdąży nam się znudzić przed kolejnym albumem Bonamassy, który zapewne już nieługo. ;)

Joe Bonamassa - Dust Blow
Joe Bonamassa - Dust Bowl by Provoguerecords

wtorek, 31 maja 2011

Chłopcy z Nibylandii raz jeszcze.

Nową płytę Beastie Boys "Hot Sauce Committee Part Two" recenzowałem miesiąc temu, a dopiero wczoraj natknąłem się na niesamowity klip, promujący ten album, wyreżyserowany przez Adama Yauch'a. Choć może "klip" to za mało powiedziane, jest to pół godzinna zabawa z muzyką i konwencją w gwiazdorskiej obsadzie. Jeżeli w życiu widziałeś/aś choć jeden teledysk BB wiesz co Cię czeka - niesamowicie absurdalna zabawa, a sam pojedynek "breakdance'owy" między BBoysami przeszłości ( granymi przez Elijaha Wooda, Setha Rogena i Dannyego MCBride'a ) z przybyłymi w De Lorean'ie(!!!) BBoysami przyszłości ( w tej roli Jack Black, Will Ferrel i John C. Reilly ) jest oczywistą metaforą tego co zostało zawarte na nowym albumie.

poniedziałek, 30 maja 2011

Nowe Arctic Monkeys wymyśliły się tylko do połowy.

Zapowiadany i wyczekiwany od dawna nowy krążek Arctic Monkeys "Suck It And See" ma na celu zmazać lekki niesmak, który pozostał w ustach po poprzednim albumie "Humbug" z 2009 roku. Wtedy to panowie z Sheffield postanowili, chyba na siłę, dojrzeć i zmienić styl. Trochę się to nie udało, a nie pomogła nawet przeprowadzka do USA i praca pod skrzydłami Josha Homme'a. Minęły dwa lata, przez, które muzyka miała wrócić do korzeni z pierwszej płyty czyli surowego, niesamowicie melodyjnego grania.
"Suck It And See" jednak nie upada tak daleko od "Humbug'a" ale nie jest to wada, bo z poprzedniczki zostały i wyewoluowały tylko najlepsze elementy.

Zacznę może od dwóch singli, które pojawiły się odpowiednio dwa miesiące i miesiąc temu, zapowiadających nowy album. Na pierwszy ogień poszedł, a co(?) powiem w przedbiegach, rewelacyjny "Brick By Brick", który jest swoistym muzycznym pomostem między ostatnimi płytami. Słychać spore inspiracje Queens of the Stone Age - przyśpiewki w refrenie i transowe powtarzanie "Brick By Brick". Świetnie wypada też solówka gitarowa, która zauważalna jest tym bardziej, że już takich rzeczy się po prostu nie nagrywa... a(!) na słuch rzuca się jeszcze jedna sprawa. Wokal, Turner w tej piosence nie brzmi jak on - wachlarz umiejętności wokalnych został oficjalnie rozbudowany.
Drugim singlem został "Don't Sit Down 'Cause I've Moved Your Chair", który po krótkim lekko countrowym początku wybucha nam w twarz ciężkim brzmieniem, a samo przełamanie melodii przywołuje na myśl... uwaga uwaga!!! Tool!!! Później troszkę się to wszystko rozmywa w chórkach bujającego refreny, ale samo wrażenie pozostaje.
Wracamy do całej płyty, którą otwiera "She's Thunderstorms" i jest to początek nijaki. Oczywiście melodia niesie, oj niesie, a sama piosenka rzeczywiście jest połączeniem pierwszej i ostatniej płyty. Dobrze, że chłopaki dodali w wyciszeniu fajną linię basu i solówkę na koniec( co trochę łamie tą monotonną sielankę).
Kołyszący "The Hellcat Spangled Shalalala" z bardzo ostatnio popularnym dźwiękiem gitar mówi: też możemy grać jak Kings of Leon. Po tej piosence dochodzę do wniosku, że małpy zawsze będą brzmiał jak małpy, co by nie grali i jakich środków artystycznych by nie używali, dokąd będą mieli Alexa Turnera.
Bardzo ciekawą pozycją jest natomiast "Library Pictures", a jest to zdjęcie biblioteki w której małpy umieściły prace swoich idoli. Wchodzący pierwszy riff brzmi jak hołd dla Black Sabbath - z resztą jak posłuchacie to do takiego samego wniosku poniosą was myśli, z czasem przychodzi moment na nuty punkowe jak i te zagrane spokojnie, nad którymi jakby Ian Curtis czuwał.
Jednak z przykrością muszę stwierdzić, że pomysły na album kończą się w okolicach jego połowy i tak ostatnie 5 piosenek, rozpoczynając odliczanie od 8 na liście "Reckless Serenade", kończąc na 12, zamykającym album "That's Where You're Wrong", jest nieomalże identyczne.

Po pierwszej części można powiedzieć, że Arctic Monkeys wymyślają się na nowo, tym razem udanie. Ta część jest naprawdę bardzo dobra ale 5 czy 6 identycznych piosenek na płycie w "drugiej odsłonie" nie może im ujść na sucho! Może rzeczywiście presja i oczekiwania są za duże i to ich paraliżuje ale słychać doskonale, że potrafią!
Premiera 6 czerwca 2011

CAŁA PŁYTKA DO ODSŁUCHU!!!

Arctic Monkeys - Brick By Brick
Brick By Brick by Ian Albarn

czwartek, 26 maja 2011

Zmieniony klucz Death Cab for Cutie.

Po trzech latach od poprzedniego albumu "Narrow Stairs" Death Cab for Cutie zdecydowało się na następny muzyczny ruch, i nie chodzi tu tylko o nagranie krążka. Trochę się pozmieniało u panów z Waszyngtonu, lider Ben Gibbard i basista Nick Harmer ożenili się (Gibbard z aktorką Zooey Deschanel), perkusista Jason McGerr doczekał się dziecka, a gitarzysta Chris Walla przeprowadził się do Seattle. Tyle zmian w życiach i widać, że chłopaki się cieszą, bo ten lekki, niepokojący mrok, który gościł na ich poprzednich płytach i zarazem czynił z ich muzyki coś wyjątkowego rozmył się jak poranna mgła. Jak to napisał jeden z fanów, któremu materiał nie przypadł do gustu "...żeby być sprawiedliwym, byłoby bardzo trudno Gibbardowi kontynuować materiał z poprzednich płyt, kiedy jest się ożenionym z Zooey Deschanel". :)

Dla zapoznających się dopiero z twórczością DCfC można powiedzieć, że był to zespół opierające akustyczne mroczne piosenki na pianinie, gitarze i charyzmatycznym Gibbardem, na "Codes and Keys" (premiera 31 maja) brzmią jak taki radosny Coldplay.
Dosyć często odnoszę się do ślubu Gibbarda ale proszę was, jak się śpiewa “Life is sweet/In the valley of the beast,” to osobiście mam ochotę zwymiotować tęczą, to już nie jest to co kiedyś.
Pierwsza piosenka "Home is a Fire" (wystarczy spojrzeć na tytuły utworów) jest takim rockowo popową gonitwą, rozmyte dświęki i dosyć szybka sekcja rytmiczna, a całość przypomina mi dokonania Blackfielda.
W utworze tytułowym mam już troszkę więcej Death Cab for Cutie w Death Cab for Cutie i typową dla nich kompozycję opartą na prawie barowym pianinie z dołączonymi smykami w tle, które jakoś tak się żrą trochę z tymi klawiszami.
"Some Boys" równie dobrze mogło by się znaleźć na ostatniej płycie Kings of Leon, radosna prosta piosenka z całkiem przyjemnymi chórkami i ewidentnie "plażowym" klimatem.
Trzecia na płycie piosenka "Doors Unlocked and Open" jest chyba moim faworytem. Bardzo fajnie motorycznie brzmiący bas, całkiem ładna prosta melodia, wyrazista gitara i od razu widać charakter.
Z wielkim patosem został potraktowany "Unobstructed Views", który prowadzony jest pianinem i głosem, w troszeczkę mroczniejszym klimacie. W trakcie pojawiają się od czasu do czasu wojskowe werble, jakieś dzwonki, a nawet syntezatory.
"Portable Television" jest bliźniaczo podobna do "Codes and Keys" tylko w tle zamiast skrzypiec słychać syntezator, werwy dodają przesterowane wstawki.
Całkiem udany jest również "St. Peter's Cathedral", gdzie jesteśmy świadkami nakładania kolejnych warstw muzycznych do piosenki i od samego głosu dochodzimy do aranżacyjnego deszczu konfetti.

Ta płyta nie jest zła, ba(!) jest nawet całkiem niezła,po prostu czego innego spodziewałem się po Death Cab for Cutie. Zauważalny jest natomiast brak głębi w brzmieniu, bardzo płasko zostały nagrane wszystkie piosenki, a właśnie taka głębia i przestrzenność bardzo przydały by się choćby na "St. Peter's Cathedral". Płyta przepełniona pozytywną energią więc jeśli ktoś czuje "to samo" ciepło co panowie z DCfC to satysfakcja powinna nastąpić.

Parę kawałków z "Codes and Keys"
Death Cab for Cutie - Codes and Keys by ATL REC

wtorek, 24 maja 2011

Ciupagą ciachane bity.

Mało jest na naszej rodzimej scenie muzycznej zespołów/artystów, którzy z dumą prezentują korzenną muzykę etniczną Polski. Byli bracia Golcowie, którzy wytrzymali 2 sezony. Był Zakopower, który troszkę nam zniknął z horyzontu. Trochę lepiej radzą sobie zespoły off'owe takie jak Żywiołak czy Kapela ze Wsi Warszawa (która jest już naszym eksportowym produktem i całkiem nieźle radzi sobie na zachodnim rynku, np. holenderskim).
Teraz na scenę wkracza nam Mateusz Górny szerzej znany jako Gooral, członek kolektywu Psio Crew, który też łączył tradycyjną muzykę góralską z muzyką taneczną. Gooral solowo poszedł o krok do przodu i wyraźnie zarysował element muzyki elektroniczno-tanecznej. Na płycie oprócz góralskiego folku (muzycznego i lirycznego) znajdziemy electro, dubstep i drum n'bass. czasami to wszystko ucicha i Gooral wprowadza melancholijny klimat ciągnięty przez skrzypce.

Na dzień dobry mamy instrumentalny utwór "Nadzieja sieje (łąka)", który prowadzi flet aż do momentu gdy wchodzi fala niskich bitów. "Karczmareczka" idealnie sprawdzi się na imprezach z góralską przyśpiewką i dubstepowym tłem. Następnie bardzo szybki "Plan" w wokalno hip-hopowej stylistyce, a w muzyce słychać dźwięki jak z 8-bitowej konsoli do grania!
Mamy też spokojnego trip-hopowego "Travelera", który kołysze nas w stronę melancholijnych brzegów, trochę buczących dźwięków według mnie psuje piosenkę, ale za to ten wokal, który mi osobiście przypomina norweski Flunk.
Słuchamy dalej, a tam tekst pochodzący z wiersza Kazimierza Przerwy-Tetmajera w "Krywaniu", który przyspiesza razem z upływającym czasem piosenki.
"Ja siedzę robię Muzę" to typowy dubstepowy kawałek, który wokalnie przypomina trochę styl O.S.T.R.'a napewno "daje radę i nie daje plamy".

W każdym utworze znajdziemy coś fajnego, choćby jakiś mały smaczek jak chór w "W Moim Ogródeczku". Można tą płytę ze spokojem zabierać na imprezy, połączenie muzyki przy której kiedyś dziewoski kierpce traciły w tanach, z muzyką przy której teraźniejsze "niunie gubią majtki na baletach" musi się sprawdzić! Oj fajne to ino, choć czasami toporne. "Zboojnicki jeb jeb jeb i go go go"!

Gooral -Karczmareczka
Gooral - Karczmareczka by Skil'

Gooral - Plan
Gooral - Plan by mathew19915

poniedziałek, 23 maja 2011

Zorza polarna i światło nad Kanadą.

Muzyka elektroniczna w tym roku ewidentnie przypuściła szturm na rynku wydawniczym i mimo sporego męczenia materiału dalej pojawiają się ciekawe płyty jaki i wykonawcy, potrafiący wycisnąć z muzyki coś nowego. Kanadyjska Austra zapowiadana była jako jeden z najbardziej elektryzujących debiutów pierwszego półrocza tego roku. Całkiem nieźle radzą sobie z taką etykietą i na pewno znajdą rzesze odbiorców, mając bardzo charyzmatyczną wokalistkę, której głos jest łudząco podobny do Florence Welsh, producenta z przeszłością u boku Bjork, The Prodigy czy UNKLE i masę bardzo zgrabnych, ładnych piosenek. W kręgu artystycznym muzyki alternatywnej łatwo popaść w stan gdzie tworzona muzyka jest sztuką dla sztuki ale Austra nie widzi nic złego w sięganiu po chwytliwe bity. Ja tez nie widzę w tym nic złego.

Konwencja albumu przypomina mi trochę zderzenie, wcześniej już wymienionej, Florence and The Machine, The xx i może nawet Kate Bush trochę? W budowaniu melodii bardzo często uczestniczy fortepian, które bardzo ładnie komponuje się z elektronicznymi dźwiękami rodem z tanecznego disco lat '80. Melodie są naprawdę miłe dla ucha ale jak na coś z tak popowym potencjałem są delikatnie wycofane.

Na otwarcie albumu zatytułowanego "Feel it Break" popłyną spokojne dźwięki "Darken Her Horse", które z klimatów a 'la Bjork przerodzą się w coś na wzór szwedzkiego The Knife, w połowie piosenki.
"Lose it" za sprawą syntezatorów przypomina mi trochę Eurythmics - tak naprawdę pisząc te słowa odnoszę wrażenie, że nawet całą płytę można spokojnie położyć obok jakiegoś albumu zespołu Annie Lennox.
Singlowe "Beat and the Pulse" jest chyba najwyraźniejszą piosenka na płycie, transowe dźwięki znowu przypomną nam rodzeństwo Andersson, utrzymana w dosyć posępnym klimacie... i jeszcze te dźwięki imitujące chyba bicie dzwonu!
Później mamy jeszcze np. cukierkowe "Spellwork", które dosłownie brzmi jak zaklęcie wróżki, to moje skojarzenie jeszcze sprzed momentu kiedy poznałem tytuł kawałka. :)
Mnie osobiście bardzo podoba się "Shoot the Water" gdzie muzyka trąci teatralno kabaretową melodią.
Każdy znajdzie coś dla siebie, w spokojnym "The Noise" słychać nawet gitarę elektryczną.

"Feel it Break" to naprawdę udany debiut muzyczny kanadyjskiego zespołu. Płyta naprawdę warta jest przesłuchania, do ponownych nie będę musiał już zachęcać. Na koniec takie małe porównanie nawiązujące do nazwy grupy.
Austra - bogini zorzy polarnej i światła według polarnych mitów bałtyjskich, a muzyka grana przez zespół właśnie tak się maluje, ładnie.

Austra - Beat and the Pulse
Austra - Beat And The Pulse by popgunbooking

czwartek, 19 maja 2011

Folk, który coraz więcej kroków stawia w Krainie Czarów.

Osoby zainteresowane pewnie już o tym wiedzą ale... przedwczoraj wyciekł do internetu najnowszy album Justina Vernona ukrywającego się pod pseudonimem Bon Iver. Krążek nazywa się "Bon Iver" i swoją oficjalna premierę będzie miał 21 czerwca. Chciałem naprawdę jeszcze trochę poczekać (kwestia sumienia jak mniemam), żeby coś o nim napisać ale nie wytrzymałem. Od pierwszego przesłuchania jestem oficjalnie zakochany w tym albumie!

Trzeba przyznać, że od ostatniej płyty, czyli "For Emma, Forever Ago" z 2008 roku, troszkę się pozmieniało. Nie jest to już czysty folk w niesamowitej oprawie głosowej Vernona, gdzie na nowej płycie pokazuje, że potrafi operować nie tylko wysokimi dźwiękami ale całkiem dobrze radzi sobie również z niższą tonacją. Mamy tu do czynienia oprócz gitary i perkusji z dosyć często pojawiającymi się syntezatorami, saksofonem, smyczkami i naprawdę niezliczoną ilością dźwięków. Przypomina mi to odrobinę ewolucję Sufjana Stevensa z akustyczno/ascetycznej płyty "Seven Swans" na opasłe, od aranżacji, dzieło jakim jest "Come on Feel the Illinoise". Poza ogólno panującym sielankowym klimatem będziemy jednak mogli usłyszeć mocniejsze pociągnięcia przesterowanych gitar i solidne uderzenia perkusji.

Album otwiera "Perth", o którym mogę powiedzieć, najlepsze prelude jakie mógłbym sobie w tej chwili wyobrazić. Delikatne wejście gitary, następnie w tle dołączają chórki, wokal, perkusja (na dwie stopy! - brawo Justin) w stylu marszowym, w połowie mamy mocniejsze uderzenie, instrumenty dente, smyki, jedną gitarę przesterowaną w tle, drugą czystą, niby kompozycja się rozjeżdża od natłoku dźwięków ale tylko pozornie bo wszystko trzymane jest w ryzach... ach! Po prostu, po pierwszym kawałku już czuć, że jest to album świetny!
"Minesota, WI" zaczyna się rozmytą gitarą, później w zaczarowaną konwencję wprowadza nas saksofon z klawiszami, towarzyszą nam również dźwięki dzwonków, przełamanie, i w następny akt wprowadza nas banjo i mocniejsze uderzenia syntezatora i powtarzające się słowa, śpiewane wysoko "never gonna break not for a part in any gamut of the dark" i ja w nie wierzę.
Później mamy "Holocene" typowy utwór Bon Iver'owy dzięki, któremu możemy na chwilę złapać oddech po tym co działo się przed chwilą.
"Towers" raczy nas gitarą, w której pobrzmiewają echa country, trochę bardzo przyjemnych wokaliz, subtelna sekcja dęta, znowu saksofon, smyki i przyjemnie bujając głową płyniemy dalej. W tym momencie coraz częściej w mojej głowie zapalała się lampka "Sufjan Stevens", i nie mam tu na myśli w żadnym wypadku kwestii o jakiejś próbie kopiowania. Skojarzenie nieodzownie muzyczne.
Dochodzimy do "Hinnom, TX", które wprowadza nas w niecałe 3 minutowe falowanie za sprawą efektu gitarowego i wokalnego podziału na monorecytację, ubraną w głos przypominający mi Marka Knopflera i chórków w stylu Bon Ivera.
Delikatne klawiszowe "Wash" z chórkami tylko od czasu do czasu mącone jest skrzypcami.
Następnie mamy ubrane w muzyczny patos "Calgary", dające sobie po pewnym czasie jednak trochę luzu i zaczynają grać syntezatory, które zmieniają się w przesterowane gitary, żeby pod koniec zamienić się w akustyczną piosenkę.
Ostatnie na płycie "Beth/Rest" od razu nasunęło mi skojarzenie z troszkę kiczowatym Philem Colinsem i saksofonem rodem z lat 80, do tego Vernon zaczyna się bawić autotunem. Ta piosenka jest jak za słodki deser ale ja osobiście taki kicz łykam bez popity.

Pierwsze dwa utwory na płycie są po prostu wybitne, reszta jest utrzymana na bardzo wysokim poziomie. Sporo porównań z Sufjanem więc będzie jeszcze jedno na koniec. Gdybym miał gdzieś ten album umiejscowić to było by to między "Come on Feel the Illinoise", a "Age of Adz" gdzie "Bon Iver" tworzył by wspaniały pomost muzyczny między tymi płytami. Widać, że Justin Vernon ma naprawdę spore ambicje, ale i też środki do jej zaspokojenia. Obyśmy nie musieli czekać na następną płytę znowu prawie 4 lata. No i zapraszamy do Polski na koncerty!

Gorąco polecam do zapoznania się z twórczością Bon Ivera.

Bon Iver - Calgary
Bon Iver - Calgary by indieistanbul

wtorek, 17 maja 2011

Eddie Vedder i jego piosenki na małą gitarkę.

Dla mnie była to najbardziej wyczekiwana płyta tego roku, odliczając dni do premiery już od lutego, mam nadzieję, że uda mi się zachować resztki obiektywizmu. Eddie Vedder jest dla mnie ikoną i to już nie tylko związaną z Pearl Jam'em ale także za sprawą rewelacyjnej ścieżki dźwiękowej do filmu "Into The Wild", która trafiła do wielu ludzi, a także na sample do innych piosenek jak np. zrobił to Gonjasufi.

Płyta jest bardzo akustyczna i prosta, tytuł mówi wszystko "Ukulele Songs", dostajemy tu niesamowity głos Eddiego, dźwięki ukulele, a do tego od czasu do czasu jakieś chórki , smyczki i inne przeszkadzajki, jest też dwójka znakomitych gości w postaci Cat Power w "Tonight You Belong to Me" i Glen'a Hansarda na "Sleepless Nights". Muszę nawet przyznać, że ubogość aranżacji mnie zaskoczyła, nie jest to ani plus ani minus płyty ot, taki fakt.

Płytę rozpoczyna "Can't Keep" czyli cover Pearl Jam'owej piosenki z "Riot Act". Wersja na "Ukulele Songs" specjalnie nie różni się od tej oryginalnej, wokal jest kropka w kropkę, a ukulele świetnie imituje tu gitarę. Piosenka na +

Następna piosenka to cover Everly Brothers "Sleeping by Myself", jest naprawdę ładna i chwyta za serce, a od słów "Forever be sad and lonely” w tle wchodzi subtelna gitara i utwór naprawdę się rozkręca. Piosenka na +

"Without You" jest kolejną prościutką piosenkę, której od czasu do czasu czegoś brakuje, może jakiś chórków, może smyczków w tle? Mimo mankamentu - piosenka na +

Kolejna w kolejce jest "More Than You Know" i jest to zdecydowanie najsłabszy utwór na płycie. Początek to jakby imitacja harfy(?), później melodia przybiera jakieś dziwne country'owe naleciałości, które jak dla mnie w ogóle nie pasują do konwencji piosenek na ukulele, a do tego jest po prostu nudna. Z bólem serca ale... Piosenka na -

"Goodbye", piękna piosenka o pożegnaniu, gdzie dźwięki malutkiej hawajskiej gitarki dodają trochę słońca i ciepła do subtelnej nostalgii, co prawdopodobnie było zamierzone, sądząc po linijce “And the sun it may be shining, but there’s an ocean in my eyes”. Piosenka na +

Później mamy "Broken Heart", która może delikatnie nużyć, a gdy w połowie znika na chwile głos Veddera i na świeczniku zostaje tylko ukulele monotonia (o ile można o czymś takim mówić mając 2 i pół minutowy utwór) daje znać. W końcówce fajnie wypadające przyspieszenie i... koniec. Piosenka na -

"Satellite" już na początku godzi nas głębią i chórkami, ewidentnie odstającymi od reszty materiału z albumu. Da się ciekawie zaaranżować akustycznie piosenkę? Da! Piosenka na +

Singlowe "Longing to Belong" to zdecydowanie najlepsza piosenka na płycie. Świetnie, że Eddie zdecydował się dodać wiolonczelę w tle, ukulele nie jest monotonne, są zmiany bicia i przełamania melodii. Piosenka na +

“Hey Fahkah” - 8 sekundowy przerywnik w postaci, brzmiącego jak jakieś hawajskie przekleństwo zwrotu, w akompaniamencie jakiegoś bębenka.

Mocno zaczyna się "You're True", później mamy falowanie razem ze spokojniejszymi momentami i po raz pierwszy słyszymy tak nierozerwalnie kojarzące się z Vedderem "jodłowanie". Piosenka na +

Idziemy sobie brzegiem morza, zapewne księżyc świeci nad naszą głową wysoko, słyszymy fale i chrzęst piasku pod nogami, gdy zaczynają płynąć pierwsze dźwięki "Light Today". Spokojne i bardzo miłe dla ucha. Piosenka na +

Pierwszy duet na płycie, "Sleepless Nights" z Glenem Hansardem i słychać echa muzyki z filmu "Once", a także przester na ukulele. Piosenka na +

“Once In Awhile” zawsze przelatuje jakoś obok mnie, może to dlatego, że jest bardzo króciutka? Piosenka na -

Ostatni przerywnik przed częścią finałową czyli "Waving Plams"...

... i tak dochodzimy do drugiego duetu na płycie, tym razem z Cat Power. Bardzo prościutki, przyjemny utwór, gdzie głosy wychodzą na pierwszy plan bardzo wyraźnie. Piosenka na +

"Dream A Little Dream" to jazzowy standard, z którym Eddie poradził sobie bardzo dobrze, nie zatracając potencjału tej piosenki, a zrobił to w stylu Marka Lanegana ( dal tych którzy nie kojarzą można powiedzieć, w stylu Toma Waits'a ). Piosenka na +

Na "Ukulele Songs" ( premiera 31 maja 2011 ) znajdziemy parę perełek, parę niezłych piosenek i kilka wepchniętych jakby na siłę. Płyta wyprodukowana jest dosyć ascetycznie, ale to akurat łączy się z akustycznym brzmieniem i nie powinniśmy do tego mieć żadnych pretensji. Podliczając plusy i minusy, zamieniając je na skalę oceny od 1 do 10... album plasuje się gdzieś w okolicach 7,5/10. Posłuchać naprawdę warto, a czy się w nim zakochacie to kwestia, może wrażliwości?

Ps.Moja siostra nienawidzi jak gram na gitarze, ale moje brzdąkanie na ukulele już nie jest tak irytujące, więc coś w tym instrumencie być musi. ;)

Eddie Vedder - Longing to Belong
Eddie Vedder - Longing to Belong by ThePEAK

poniedziałek, 16 maja 2011

The XX/James Blake/Burial w objęciach R&B.


Przeszło dwa miesiące temu, praktycznie nikt nie słyszał o The Weeknd. Dosłownie chwilę później jego darmowy album "House Of Balloons" drogą pantoflową zaczął krążyć po internecie, by w chwili obecnej być nazywanym najgorętszym debiutem tego roku. Abel Tesfaye, bo to on stoi za projektem, dobrze wie jak wedrzeć się do muzycznego biznesu. Garściami czerpie z popularnych ostatni: The XX, James Blake'a czy Burial'a ale robi to w bardziej popowy sposób, przez co chyba powiększył sobie horyzont potencjalnych odbiorców. Mnie osobiście wokal a'la R&B na początku bardzo przeszkadzał, więc skupiałem się na muzyce, która łączy w sobie elektronikę, dubstep, chillout i inne style około muzyczne... tak, po którymś z kolei przesłuchaniu wokal nie jest już tak irytujący. Produkcja nie jest przejrzysta i będzie zaliczała się raczej pod lo-fi co w przypadku wokalnych wycieczek do R&B jest raczej dziwne ale wychodzi ostatecznie jako duży plus, bo bliżej tym piosenkom do klimatu nostalgii i melancholii niż do np. Kanyego Westa.

Muzycznie album otwiera lekko trip-hopowy "High For This", z momentami dubstepowymi wstawkami, całość natomiast pokazuje czego możemy się spodziewać dalej, a będzie tylko lepiej. Niesamowicie wypada podwójny utwór "House of Balloons - Glass Table Girls", który bogatą aranżacją i przestrzenną głębią, wgniecie nas w fotel.
Na takich kawałkach jak "Wicked Games" naprawdę czujemy emocje i szczerość wyznań Abela, naprawdę chwyta za serce ale na płycie znajdziemy również zupełne przeciwieństwo, ociekający seksem "Loft Music". Gdzieniegdzie na płycie znajdziemy sample gitarowe Beach House, a także inne, trochę bardziej drapieżne - jak te zespołu Siouxsie & The Banshees, to wszystko tworzy bardzo różnorodny album mimo swojego stylistycznego zamknięcia (głos naprawdę jest wielką klamrą, poza którą ciężko jest uciec - jest on na pierwszym tle, zawsze, ale polecam słuchanie także melodii i wszystkich dźiwęków, które się pojawiają w utworach).

"House of Balloons" jest płytą dla wszystkich, każdy znajdzie coś dla siebie. Lubisz ładne bańki mydlane - nie ma sprawy, wymagasz troszkę więcej od muzyki - również nie ma sprawy, tu pogodzone jest wszystko!

The Weeknd - House Of Balloons by The_Weeknd

sobota, 14 maja 2011

Niższa jakość wyższej sztuki.


Na rynku muzycznym coraz więcej pojawia się zespołów spod szyldu lo-fi czyli muzyką gdzie nagrania celowo cechują się niską jakością lub mają imitować amatorskie. Takie małe "nie" dla "nieautentycznego" przetworzonego mainstreamu, co stało się już nieomal artystycznym sztandarem.

Płytę EMA czyli Eriki Anderson znalazłem po tagach folk, co po raz kolejny dowodzi, że mogą one prowadzić na manowce. Nazwanie muzyki EMA folkowej było by naprawdę sporym nadużyciem, co najwyżej można nazwać ją freak-folkiem, w którym dużo jest noise'owych gitar, trochę elektroniki, osobiście słyszę sporo grunge'owych korzeni, a wszystko to, w dosyć minimalistycznej formie podane w eksperymentalnej otoczce. Ostatnio zadebiutowała nam Anna Calvi, którą nazwałem eksperymentalną PJ Harvey. EMA to jej troszkę brudniejsza i bardziej zadziorna siostra, która postawiła na prostotę.

Płyta "Past Life Martyed Saints" zaczyna się spokojnym ponad 7 minutowym "The Grey Ship", który toczy się powoli dźwiękami gitar i ascetycznej perkusji by w połowie przyspieszył razem elektronicznymi dźwiękami i jazgotliwą gitarą, a pod koniec słychać nawet smyczki.
W drugiej na płycie "California" artystka śpiewa "F*ck California, You made me boring, I've bled all my blood out" i to chyba mówi wszystko o przeprowadzce Eriki z Południowej Dakoty na zachodnie wybrzeże i potwierdza, że Erika chce się odciąć od "tego całego zgiełku".
"Anteroom" to moje pierwsze skojarzenie z The Pixies z minimalistycznym przełamaniem przed finałem piosenki. Wokal EMA nasuwa skojarzenia z Patti Smith czy Cat Power, natomiast muzycznie na pewno bliżej do tej pierwszej. "Milkman" to chyba najagresywniejsza piosenka na albumie, co nie oznacza, że przesterowanymi gitarami wbije nas w fotel. Wszystko jest tu jakby przytłumione, tępe ale zarazem nośne swoją melodią. Następnie mamy króciutkie "Coda", które po raz drugi przywodzi The Pixies. Trochę spokojniejszego oddechu na dwóch kolejnych piosenkach. "Butterfly Knife" gdzieś krąży około Sonic Youth by w finale poprzez chmury jazgotliwych gitar wyjrzał czysty wokal.
Finał, jeśli już, najbardziej przypomina folk, oczywiście w przesterowanej wersji... właściwie nie, to wciąż pobrzmiewają echa grunge'u.

Pierwszy solowy album EMA to naprawdę niezły krążek, który powoli zagoszczą się w naszej głowie. Na wniesienie wszystkich swoich gratów potrzebuje trochę czasu, ale po wszystkim efekt wygląda naprawdę przytulnie, mimo tych jazgotliwych gitar. Prosta muzyka, która naprawdę może wyewoluować w każdą stronę.

EMA - Milkman

EMA - Milkman by souterraintransmissions

EMA - California

EMA - cALifOrniA (www.fromgotowhoa.com) by fromgotowhoa

środa, 11 maja 2011

Świeża krew.


Bardzo krytycznie odnoszę się do programów typu "talent show", które nie dość, że są popkulturową papką, działającą na emocje "maluczkich", którzy widząc jakąś małą dziewczynkę bez jedynek z przodu są tak rozckliwieni, że wysyłają tysiące smsów, aby akurat ta mała, a nie jakaś inna śpiewająca dziewczyna wygrała ten program. Śpiewanie jest najpopularniejszym z polskich talentów, które dodatkowo jest promowane również przez "jury". Osoba wygrywająca teoretycznie ma sporą szansę na sukces komercyjny w naszym kraju ale zwyciężając zarazem podpisuje na siebie cyrograf własną krwią z daną stacją telewizyjną, gdzie zazwyczaj jest ubezwłasnowolniana artystycznie i mamy szansę na "kupę" dla "maluczkich". Ludzie kupią płytę, bo przecież głosowali! Czują się poniekąd współtwórcami sukcesu, ale nie możemy do nich przemawiać przecież artystycznie w stylu Franka Zappy (który pewnie jest dla nich jakiś zachodnim proszkiem do prania).*

Z powyższych powodów, jakież było moje zaskoczenie kiedy zobaczyłem w jednym z programów Olivię Annę Livki. Świetny głos, własne kompozycje, choreografie, teksty, główny instrument bas, niesamowita oryginalność i charyzma. Pierwsze co pomyślałem, to co robi ta dziewczyna w tym programie!
Nie mając zamiaru śledzić dalszych poczynań dziewczyny w programie (no bo przecież telewizja najchętniej zrobiła by z niej polską/europejską Lady G. - nie, nie chodzi mi o "gówno"... chyba) musiałem zweryfikować swoje postanowienie gdyż z każdej strony dopływały do mnie informacje o niej.
Artur Rojek już dawno zaprosił ją na swój festival, sama artystka już jeździ ze swoimi piosenkami po kraju, a na lato zaplanowany jest debiutancki album.
Olivia swoje kompozycje opiera na sekcji rytmicznej złożonej z basu i najróżniejszych etnicznych instrumentów perkusyjnych jak djembe czy konga. Muzyka niesie ze sobą energię funku, w eksperymentalnej formie, z etnicznymi elementami, nie wiem dlaczego ale mam nieodzowne skojarzenia z Gabą Kulką.

Na bieżąco w studiu programu nagrywane są nowe piosenki, które wypuszczane są w sieć za darmo... więc jednak da się jakoś pogodzić artystyczną wolność i zobowiązania "telewizyjne". Czyżby media się uczyły, czy może w grę wchodzi coś zupełnie innego? Nie mam pojęcia, ale póki Olivia nagrywa swoją muzykę możemy naprawdę śledzić jej karierę, bo przy odrobinie odpowiedniej promocji i szczęścia, dziewczyna ma ogromne predyspozycje do zaistnienia na zachodzie.

*Trochę to wszystko jak w krzywym zwierciadle w mojej głowie się rysuje, ale tak to odbieram.

Olivia Anna Livki - Hologram
HOLOGRAM (Demo) by Olivia Anna Livki

a tu z profilu lastowego można ściągnąć darmowe utwory:
http://www.lastfm.pl/music/Olivia+Anna+Livki

sobota, 7 maja 2011

KOSMOS Sufjana Stevensa w Teatrze Polskim.



Po 6 latach znowu w Europie, po raz pierwszy w Polsce, na deskach Teatru Polskiego swoje "małe" przedstawienie dał Sufjan Stevens. Miałem niesamowite szczęście i przyjemność być jedną z około 900 osób, która zobaczyła go tego dnia.

Koncert rozpoczął się około godziny 19.30 kiedy to na scenę wyszedł support czyli DM Stith, który jak się później okazało, wspomagał Sufjana głosem w chórkach i pianinem. Delikatnym akustycznym brzmieniem wprowadził widownię w odpowiedni nastrój. Następnie zaczęło się całe widowisko, które zgotował Sufjan Stevens razem ze swoim 11 osobowym zespołem.

Na otwarcie usłyszeliśmy "Seven Swans" z chwilami bardzo mocna aranżacją ( agresywne momenty gitarowe i ciężkie uderzenia sekcji rytmicznej ) i charakteryzacją/choreografią rodem z "Jeziora Łabędzi". Sufjan razem z dwoma tancerko-chórzystkami zostali przyodziani w ogromne łabędzie skrzydła.
Był to początek w stylu Hitchcocka, na początku "trzęsienie ziemi", a następnie napięcie już "tylko" rośnie. Zaczął się set z najnowszej płyty "Age of Adz". Wszyscy muzycy ubrani byli w stroje z wieloma fluorescencyjnymi elementami, a za nimi na całej tylnej ścianie sceny wyświetlane były wizualizacje z motywami prac Royala Robertsona, które były jedną z głównych inspiracji dla płyty. Po "Too Much" i tytułowym "Age of Adz" czas na chwilę rozmow. Sufjan uraczył nas paroma anegdotkami o USA, sobie samym i tematyce płyty.
Można powiedzieć, że momentami kulminacyjnymi, bo były takowe aż 3(!), zgodnie z moimi ( i chyba nie tylko ) przewidywaniami okazały się piosenki "Vesuvius", zamykający set nieomal 30 minutowe "Impossible Soul" i bisowe "Chicago".
"Vesuvius"rozkręcał się powoli by pod koniec eksplodować wizualnym i dźwiękowym ogniem!
To co działo się podczas grania "Impossible Soul" prosi się wręcz o oddzielną relację. Było wspólne śpiewanie, niekończące się przebieranki artystów ( małpa, rakieta, foliowe turbane i dużo dużo więcej ), konfetti w finale, dzikie tańce.. w których uczestniczyła również publiczność! Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby cały teatr tańczył i pewnie nigdy więcej tego nie zobaczę. Czysta magia!
Na bisy publika musiała domagać się dosyć długo ale determinacja była niesamowita, nie mogła się przecież powtórzyć sytuacja z paru dni wcześniej z koncertu w Stockholmie gdzie bisów nie było w ogóle!). Widać było, że Sufjan jest wzruszony i zaskoczony takim przyjęciem. Na początku sam zasiadł za pianinem i zagrał "Concerning the UFO Sightning Near Highland" z Illinois, później jak powiedział, jedyny polski akcent w jego twórczości czyli "Casimir Pulaski Day". Wielki finał, już ten ostateczny to oczywiście wyczekiwany przez wszystkich "Chicago" również odśpiewany z Sufjanem.
Uśmiech na mojej twarzy wywoływał również odgłos "woo hoo" z "One last "Woo-Hoo" for the Pulman", który towarzyszył wielu oklaskom po piosenkach.
Ten wieczór to był 2 i pół godziny kosmosu, wizualnego, muzycznego, emocjonalnego. Sufjan śpiewał i mówił o uczuciach jak natchniony, muzyka w porównaniu do płyty też nabrała głębi i zadziorności. Kogo nie było 5V2011 roku w Teatrze Polskim, niech żałuje! Było to chyba jedno z największych wydarzeń muzycznych  tego roku i prędko się pewnie nie powtórzy.
CZYSTA MAGIA!!!

Ps. Po koncercie grupka najwytrwalszych fanów ( czekali podobno ponad 2 godziny ) doczekała się na krótkie spotkanie z Sufjanem.

środa, 4 maja 2011

Orient/orygin-alny zespół.

Po przaśnej i elektroniczno-popowej płycie Crystal Fighter z poprzedniej recenzji odbijemy trochę w stronę muzyki eksperymentalnej ale również zawierającej w sobie sporo elektroniki, z tym, że zupełnie innej.

Gang Gang Dance to Nowojorski zespół dosłownie eksperymentujący z muzyką mieszając nuty orientu, subtelnej elektroniki, jazzu, post rocka = szeroko rozumowana awangarda. Zespół odznacza się niestandardowym podejściem do formuły zwrotka - refren, czyli najzwyczajniej nie mamy refrenów (co nie jest specjalnie dziwne w utworach, powiedzmy, ponad 8 minutowych ale amerykanie potrafią zrobić to także w kompozycjach 3/4 minutowych), wielowątkową kompozycją i wokalistką, która od razu nasuwa na myśl tylko jedną osobę, Bjork ( co samo w sobie też sporo mówi o muzyce kwartetu).

Płyta "Eye Contact" nagrana została w nowej wytwórni, 4AD z którą związani są tacy artyści jak choćby: Pixies, Dead Can Dance, Thievery Corporation czy Beirut, i jest to chyba idealne miejsce dla tego zespołu.

Album otwiera "Glass Jar", 12 minutowa kompozycja, która wita nas dźwiękami elektronicznego deszczu, w tle trochę syntezatorów, parę surowych solówek gitarowych w stylu post rockowym i świetny instrument perkusyjny ( można mnie ganić, bo nie podam nazwy, po prostu nie mogę znaleźć jej w pamięci, jest to rodzaj orientalnego kotła z zapadniętą, może miedzianą, membraną w kształcie misy wydającej dosyć wysokie wibrujące dźwięki)*, który jak fala pojawia się, za chwile znika, po chwili znowu brzmi...
Następnie uraczy nas króciutki, śpiewany przerywnik. W dalszej części albumu będziemy mieli jeszcze dwie takie "miniaturki", które oznaczone zostały jako powielany znak nieskończoności.
Przy utworze numer 4 już po tytule wiemy czego się spodziewać, "Chinese High" Liz Bougatsos czyli nasza wokalistka, swoim angielskim będzie imitowała chińskie łamańce (trochę też w tym Bollywoodu), który będzie płyną swobodnie po elektro-popowej ścieżce dźwiękowej.
"Romance Layers" jest jak przypływ i odpływ, nawet usłyszymy dźwięki cyfrowych mew, delikatne bujanie i dwa różne głosy wokalne. Ten męski(?) to bardziej eteryczny Dave Gahan, no i żeński, standardowo Bjorkowy.
Ostatni utwór przenosi nas na arabskie pustynie przy dźwiękach prostych fletów i plemiennych bębnów, do których po pewnym czasie dochodzi rave'owa elektronika, również jak płyta subtelna(!).

"Eye Contact" jest płytą bardzo delikatna i emocjonalną, na pewno trzeba jej poświęcić trochę czasu, a czas na zwiedzanie orientalnych miejsc i kultur nigdy nie jest stracony! Oryginalny ten Gang Gang Dance, a to bardzo cenne w naszych czasach!

*stawiam piwo oświeconej osobie :)

Finałowy kawałek z płyty czyli:
Gang Gang Dance - Thru and Thru
Gang Gang Dance, Thru and Thru by dance yrself clean

poniedziałek, 2 maja 2011

Wyjątkowa płyta!

Wyjątek no.1 - nie jestem przesadnym fanem muzyki elektronicznej.
Wyjątek no.2 - nie zabieram się za recenzje albumów sprzed ponad 3 miesięcy.
Wyjątek no.3 - nie przepadam za tańczeniem, ale przy tych utworach? Chętnie!
Wyjątek no.4 - nie pisze o każdej piosence, zazwyczaj.
Wyjątek no.5 - nie musiałbym w ogóle o niej pisać, ta płyta jest tak dobra

Zdarza mi się jak każdemu, że od czasu do czasu umknie mi jakaś premiera płytowa, która umknąć za żadne skarby nie powinna. Crystal Fighters "Star of Love" jest właśnie taką płytą. Premiera w Polsce miała miejsce bodajże pod koniec stycznia bieżącego roku (na świecie był to chyba wrzesień poprzedniego roku) i nigdzie nie przyuważyłem jakiegokolwiek zainteresowania nią ze strony mediów. W prasie nic, w internecie jakieś echa tylko, w telewizji... pff zapomnijmy, akurat ten nośnik nowości muzycznych się w zupełności wyczerpał, chyba że jesteśmy fanami Lady Gagi itp. potworków.
Prawda jest taka, że ta płyta przebojowością w tej stylistyce muzycznej spokojnie dorównuje "Oracular Spectacural" MGMT, ba(!) nawet ją przewyższa! Tutaj każda piosenka to potencjalny przebój! Nie mam bladego pojęcia jak ten hiszpańsko-angielski zespół to zrobił, że wpadłem w taki hura optymizm ale czyżby to była najlepsza płyta zimy?
Pomieszanie electro punka, drum 'n bassu, dub stepu, indie, fantastycznych melodii, przepływu pozytywnej energii wprost z kraju basków (typowe hiszpańskie elementy ludowe i etniczne też się znajdą) i to wszystko podane w tanecznej formie.

Pierwsza piosenka "Solar System" zaczyna się delikatnymi dźwiękami gitar i bębenków by za chwile przerodzić się w coś co spokojnie mógłby wyprodukować deadmau5, następnie znowu wolniej i wchodzą wielogłosowo śpiewany refreny, które od razu zaczynają nam latać po głowie (zaznaczę to tylko na początku bo na każdej piosence jest tak samo).
"Xtatic Truth" ma w sobie coś z Manu Chao i muzycznego "falowania" MGMT. Na "I Do This Everyday" po raz pierwszy usłyszymy mocny gitarowy riff, który będzie połączony z wokalem a'la Crystal Castels, dodatkowo jeszcze w tle słychać M.I.A. nie po raz ostatni.
Kolejny w kolejce już czeka "Champion Sound", na którym wreszcie możemy odetchnąć przy dźwiękach gitary w stylistyce flamenco i elektronicznych dzwiękach, które mnie osobiście przywołują na myśl kulturę azteków(?) zaginione miasta złota i melodie wygrywane na prostych fletach. Popowych klimatów doświadczymy słuchając "Plage", przed oczami ukazuje nam się piasek, lazurowa woda, może to hawaje ze specyficzną sekcją rytmiczną, nieomalże apelowo/wojskową! Na "In the Summer" wracamy do Crystal Castels ze wschodnią orientalną nutką.
"At Home" oparty głównie na chóralnym wokalu też trąci orientem i jest stosunkowo aranżacyjnie uboższy od poprzednich utworów. Później dancowe "I love London" mogło spokojnie by się znaleźć na jakiejś płycie M.I.A. Za eksperymenty z dub stepem Crystal Fighters wzięli się w "Swallow" gdzie znowu troszkę słychać MGMT czy Empire of the Sun. "With You" to stylistyczny a wycieczka do lat '80 i na zakończenie znowu zaczynamy akustycznie, wręcz folkowo by całkiem zgrabnie dodawać coraz więcej elektronicznych elementów, które galopują już do końca tego 42 minutowego albumu.

Mimo tak wielu porównań pod żadnym względem nie jest to płyta wtórna! O nie! Zapamiętajcie tą nazwę CRYSTAL FIGHTERS bo w tym roku* musi być o nich jeszcze głośno!

*choćby dlatego, że Crystal Fighters wystąpią na tegorocznym Open'erze.

Ps. świetnie się przy nich biega! :) sprawdzone dzisiaj!

'STAR of LOVE' album - Out Now! - http://itunes.com/crystalfighters by Crystal Fighters

niedziela, 1 maja 2011

DNA, które z założenia nie ewoluuje.


Natknąć się na muzykę tworzoną przez Stevena Wilsona wcale nie jest trudno, a to wyda płytę ze swoim macierzystym zespołem Porcupine Tree, wypuści coś solowego, nagra krążek z jednym ze swoich pobocznych projektów: No-Man czy właśnie Blackfield.
Akurat przyszedł czas na nowe wydawnictwo Blackfield czyli zespołu złożonego z wyżej wymienionego Wilsona, prog-rockowego muzyka z dużymi ambicjami i Aviva Geffena, pop-rockowego artystę z Izraela. Właśnie taki miszmasz jest ideą zespołu, nadać muzyce progresywnej popowej lekkości i przebojowości. Trzeba powiedzieć, wywiązują się z tego założenia bardzo dobrze już od 3 płyt, więc zaskoczenia nie będzie, DNA Blackfielda nie ewoluuje. Może to i dobrze.

Przez "Welcome To My DNA" przelatujemy w tempie ekspresowym, 11 piosenek, 39 minut i dziękuje dowidzenia, a zaczynamy wczuwać się w płytę dopiero(!) w okolicach 7 na liście "Blood". To spory mankament jak na muzykę, która ma wpadać w ucho natychmiast i bez warunkowo.

Płyta jest spójna, tak tak, trudno wyłowić na początku jakąś melodię, którą będziemy mogli później sobie nucić będąc na spacerze w parku. Dlaczego akurat na spacerze w parku? Chyba dlatego, że wiąże się to z relaksem, spokojem, beztroską i po prostu odpoczynkiem. Puszczamy krążek i odpływamy... szkoda, że ledwo co zdążymy odpłynąć od brzegu i płyta się kończy.
W związku z powyższym nie mogę powiedzieć, że płyta jest nudna (co w muzyce kojarzę nierozerwalnie z męką słuchania w kółko "takich samych" utworów, które na dodatek nic w sobie nie mają), a mają sporo. Zatrudniona została wreszcie orkiestra, która nie ogranicza się tylko do tendencyjnych smyczków, mamy też rewelacyjną produkcję - klarowną i przestrzenną, plus gitary Wilsona, które dosłownie się piętrzą w piosenkach. Aranżacje są zaskakująco rozbudowane ale bez przesadnego przepychu, wszystko jest prowadzone subtelną ręką, ma swoje miejsce w kompozycji.
Niewątpliwie jedyna piosenką, która wyraźnie zaznacza swoją obecność na płycie jest "Blood", bardzo szybka, skoczna, z masą etnicznych instrumentów i mocnymi gitarami (mam nawet wrażenie, że w pewnym momencie słychać kobzy!). Świetny jest też czwarty na płycie "Waving" - taka wpadająca od razu w ucho perełka. Właściwie tak jak mówiłem, na większą uwagę zasługuje każdy kawałek od "Blood" w górę. "Zigota", która posiada niezliczoną ilość przełamań i zwrotów "akcji", bardzo ładny "Oxygen", wydający się chyba najbardziej zwartym utworem.
Na sam koniec czeka deser w postaci "DNA", typowego Blackfieldowego zakończenia z delikatnym feelingiem. Takie miłe nie zaskoczenie.

"Welcome To My DNA" nie jest na pewno płytą wybitną (brak jej trochę muzycznych fajerwerków) ale Wilson poniżej poziomu "dobry" nie schodzi nigdy, nieważne co akurat nagrywa i z kim. Jest to po prostu jedna z tych dobrych płyt, z którymi powinniśmy się zapoznać i dać się ponieść choć przez chwilę magii.

Blackfield - Waving

środa, 27 kwietnia 2011

Chłopcy z Nibylandii nagrywają swój 8 album.


Czytając ostatnio recenzję zauważam tendencję recenzentów do narzekania na zespoły, które grają swoje, a nie idą z duchem czasu i nie nagrywają przełomowych płyt. Jest to niezmiernie irytujące i można chyba to porównać tylko do absurdalnej sytuacji, w której klient jakiegoś spożywczaka reklamuje kupione przez siebie jabłko bo ono smakuje jak jabłko, a nie jak arbuz. Przytoczę w tym miejscu choćby ostatnią płytę R.E.M., która w większości recenzji była co najwyżej poprawna, gdzie każdy wytykał, który kawałek mógł się znaleźć na której rewelacyjnej płycie z przeszłości i na koniec największa obelga! R.E.M. brzmi jak R.E.M.!!!
Więc proszę się przygotować bo Beastie Boys brzmią jak Beastie Boys i są chyba jednymi z nielicznych constans muzyki. Wiecznie młodzi, wiecznie wygłupiający się i wiecznie robiący porządną muzykę spod swojego hip hopowego znaku.

Ta płyta, a raczej jej pierwsza wersja miała być wydana już w 2009 roku, jednak z powodu choroby Adama "MCA" Yaucha została odłożona. Tak nastał rok 2011, a na płycie pojawiło się parę nowych kawałków, właśnie stąd nazwa "Hot Sauce Committee Part Two".

Album rozpoczyna "Make Some Noise", które brzmi klasycznie Beastie Boysowo i zapowiada świetną zabawę dźwiękami. Następny w kolejności jest "Nonstop Disco Powerpack", który jest troszkę przegadany co pięknie przedstawia linijka "the Beasties are re-examining hip hop what it was, what it is, what it can be”, muzycy jednak ewidentnie skupiają się na tym co było.
Powiew świeżość wnosi, razem z delikatnym pakietem muzyczno-estetycznym, raper NAS w "Too Many Rappers".
Fajnie, że mimo tego, że Beastie Boys się nie zmieniają nie boją się nowinek i tak od czasu do czasu przeplatają się w tle elementy dub'stepowe. Ich muzyka przypomina wielki gar, do którego wrzuca się składniki, które akurat są pod ręką. Zawsze wyjdzie coś ciekawego, lekkostrawnego. "Long Burn The Fire" jest naprawdę monotonne i ciężkostrawne jak jedzenie z Taco Bell, które przewija się w warstwie lirycznej.
Tak jak dawniej potrafią łączyć funk i rap w coś wydającego się nieomalże nierozrywalnego jak w "Funky Donkey".
Płyta naprawdę szybko przemija, jest to kwestia stosunkowo krótkich utworów ale także takich kawałków jak "Lee Majors Come Again", który galopuje razem z przesterowanymi gitarami naprawdę szybko nie dając złapać oddechu (paradoksalnie jest to jeden z tych dłuższych utworów). Później chwilę odpoczywamy przy instrumentalnym "Multilateral Nuclear Disarmament" i ponownie wracamy do zabawy w "Crazy Ass Shit" gdzie w refrenie rapuje mała dziewczynka. Następnie... jeszcze tylko outro i koniec? Co? Już koniec?

Jak powtarzałem i powtarzać będę: nie jestem fanem hip hopu ale po "Hot Sauce Committee Part Two" sięgnę jeszcze nie raz, jest tam tyle zabawy i swoistego groove'u(sic!), że ja to kupuje!

Ps. Dodatkowo chłopaki z Beastie Boys są tacy fajni, że udostępnili album w sieci przed premierą i wydają równolegle drugi 'czysty' album dla dzieciaków, żeby się brzydkich słów nam nie uczyły!

Hot Sauce Committee Part Two by Beastie Boys

wtorek, 26 kwietnia 2011

Dr. House śpiewa i gra blues'a.


Hugh Laurie nie dość, że genialnie gra w serialu M.D. House to okazuje się dodatkowo iż potrafi swój głos wykorzystać w muzyce, mało, potrafi grać na gitarze, pianinie i jeszcze do tego niesamowicie czuje bluesowy klimat południa Stanów Zjednoczonych, choć na pewno pomógł mu w tym trochę Joe Henry (który odpowiedzialny był między innymi za albumy Salomona Burke) jako producent. Laurie stawia tą płytą naprawdę ładny pomnik bluesowej tradycji i zapewne przy okazji przyczyni się do wzrostu zainteresowania tą muzyką. Mając w tej chwili tak wielki potencjał marketingowy, mógłby nawet z powodzeniem sprzedawać koszulki FC Barcelony na stadionie Realu Madryt. Sam zdaje sobie z tego sprawę, żartując, że specjalnie opóźnił premierę płyty (9 maj 2011) z powodu ślubu księcia Williama, któremu mógłby ukraść w ten sposób tytuł wydarzenia tygodnia.
Wielu aktorów i aktorek chwytało się już za niespełnione marzenia o karierze w przemyśle muzycznym, zazwyczaj jednak efekt był... powiedzmy średni. Trzeba jednak jasno powiedzieć, że Laurie nie wydał płyty na siłę. Wydał bardzo dobra płyta!

Na sam początek wzięty został klasyk "St. James Infirmary", w który powolne pianino wprowadza nas w płytę w swoistym intro gdzie jeszcze przed początkiem utworu zamienia się ono w crescendo, po czym płyną pierwsze dźwięki utworu w stylu Louisa Armstronga.
Rewelacyjny jest, uważany za pierwszy jazzowy utwór, "Buddy Bolden’s Blues", w którym Laurie śpiewa, za chwile mówi wcielając się w postacie piosenki: sędziego, Frankiego i Buddiego Boldena nadając całej opowieści wyrazistości i dramatyzmu.
"Swanee River" najszybszy utwór na płycie w pewnym momencie po prostu zaczyna nas kołysać i zachęca do przyklaskiwania razem z muzykami. Laurie przerabia też "na swoje" piosenkę, którą uważa się za kompozycję czarnoskórych amerykańskich niewolników, która pod koniec zamienia się w gospel.
Świetny też jest wybór gości na płycie, Irmy Thomas w "John Henry", Toma Jonesa (który ostatnią płytą "Praise & Blame" pokazał, że wie jak używać swojego głosu w bluesie - przy okazji gorąco polecam) w “Baby, Please Make a Change” i Dr. John'a (który jest osobistym bohaterem Hugha) w "After You've Gone".

Głos Hugh'a naprawdę świetnie wkomponowuje się w dymiący klimat bluesa i jazzu. Zamykając oczy możemy wyobrazić sobie jakiś typowy bar gdzie na malutkiej scenie obok wielu stolików przy pianinie, w świetle reflektora, siedzi Dr. House w meloniku co raz zaciągając się cygarem i wypuszczając kłęby dymu. Pochwalić trzeba też cały zespół, który idealnie dopełnia ten muzyczny obrazek.

W jednym z wywiadów Laurie powiedział "Jeśli ludzie będą mogli na nowo odkryć tych geniuszy bluesa dzięki mnie, będę bardzo szczęśliwy". Myślę, że jego życzenie może się spełnić.

Singlowy "You Don't Know My Mind"

piątek, 22 kwietnia 2011

Pamiętajmy o Komedzie.

27 Kwietnia Krzysztof Komeda skończyłby 80 lat i zapewne uraczył by nas podczas tego długiego życia wieloma wspaniałymi utworami. Niestety.
Gdy spytamy pierwszego lepszego obcokrajowca z boku aby wymienił znanego Polaka zapewne usłyszymy w odpowiedzi Jan Paweł II, Lech Wałęsa może padnie nazwisko Skłodowskiej-Curie ale jak na moje oko w środowisku muzycznym nazwisko Komeda mogło by padać równie często co Chopin. Wielu muzyków przyznaje się do inspiracji muzyką Komedy, a to wszystko dzięki filmom Polańskiego, mało kto oglądając "Dziecko Rosemary" nie zwrócił uwagi na "kołysankę", a przecież ich związek ciągnął się od "Noża w wodzie" przez "Matnie" po "Nieustraszonych pogromców wampirów". Ogólnie napisał muzykę do 65 filmów w tym wyżej wymienionego Polańskiego, Wajdy czy Hoffmana. Uważany za prekursora jazzu nowoczesnego w Polsce.

Krzysztof Komeda - Moja Ballada



Ja przy okazji szukania informacji na temat Komedy trafiłem na jeden z takich inspirowanych zespołów, chociaż lepiej byłoby napisać "oddających hołd" bo temu co grają Ci Szwedzi na pewno daleko do jazzu ale nie zmienia to faktu, że muzyka jest naprawdę pozytywna i wpadająca w ucho. Smacznego!

Komeda - More is More

czwartek, 21 kwietnia 2011

Nasz Polski Mike Skinner.


Na wstępie chciałem zaznaczyć, że nigdy nie byłem wielkim zwolennikiem stylistycznych wycieczek w kierunku hip hopu i rapu, dlatego z jeszcze większym szacunkiem muszę podchodzić do muzyki, która się z nią wiąrzę i jednocześnie mi się podoba. Wielka Byrytania ma swojego Mike Skinnera, który - wielka szkoda - kończy swoją muzyczną działalność (pożegnalna trasa koncertowa zahacza o Polskę w postaci śmiesznie taniego Orange Warsaw Festivalu na początku czerwca), jednakże smucić się nie musimy ponieważ narodził nam się nasz własny, Polski Mike Skinner znany jako Pablipavo!
Tak tak, wiem, że nie jestem osamotniony w tym porównaniu (patrz inne teksty dotyczące płyty) ale zaznaczam, że jest to moje własne spostrzeżenie zaobserwowane troszeczkę wcześniej.

Związany od początku z Warszawskim kolektywem Vavamuffin właśnie wydał swoją drugą solową płytę. Pierwsza płyta "Telehon" została przyjęta bardzo dobrze przez krytyków i słuchaczy, nierozerwalnie oddając klimat Warszawy.
Z piedestałem pierwszej płyty Pablopavo wzorowo rozprawia się w "Rozpoczęciu" na nowej płycie.

"10 piosenek" bo tak nazywa się drugie wydawnictwo to 12 zróżnicowanych utworów w którym wspólnym mianownikiem jest jej melancholijny klimat tekstów (zupełnie oderwany od pięknej wiosennej pogody, którą mamy od jakiegoś czasu za oknem), które naprawdę są piekielnie dobre i na długo pozostają w pamięci. Muzycznie jest natomiast czasami naprawdę skocznie. Tak jak na debiucie czuć Warszawski klimat, takie "Oddajcie kino Moskwa" czy "Dajcie mi spokój", które w warstwie muzycznej nasuwa na myśl balladę o Tolku Bananie. Trochę pobrzmiewają echa rockowego zacięcia w postaci "Iście iście". Jak już wspominałem są utwory, które bardzo przypominają mi twórczość Mike Skinnera i do takich na pewno należy "Złoto" nagrane z Mariką, "Za darmo" czy "Wawrzyniak", co oczywiście jest komplementem w stronę Pablopavo. Znacznie więcej, niż na debiucie, natomiast słychać typowy dla dubstepu wokal, który przewija się przez całą płytę - przez co pierwsza płyta wydaje mi się znacznie poważniejsza i dlatego mniej przystępna... Czyżby pierwsza płyta chciała być tą drugą, a druga debiutem?

Takiej muzyki brakuje nam na rodzinnym podwórku i dobrze, że ktoś się za nią zabrał na poważnie. Brawa należą się również Ludzikom wspomaganym sekcją dętą(!). Czekam z niecierpliwością, w którą stronę pójdzie muzyka na następnej płycie!